Выбрать главу

Po chwili spędzonej na rozważaniach, powrócił do poprzedniego obiektu zainteresowań. Odwrócił szybko głowę, mając nadzieję, że może uda mu się wziąć diagramy i równania przez zaskoczenie.

Ecuyera już tam nie było. Szary i różowy kolor znikły. Na ich miejsce wszedł fiolet i złoto. Kolejny wykres i kolejny zestaw równań.

Na ich widok Tennyson zamarł. Przerażenie zaparło mu dech w piersiach. Nie wytrzymał i krzyknął:

— Mary! Mary! Mary!

Próbował wydostać się z miejsca, w jakim się znalazł, chociaż nie wiedział jak to zrobić, a w dodatku ktoś najwyraźniej przytrzymywał go, nie pozwalając uciec.

— Nie! Nie! Nie! — krzyknął ponownie, a ktoś odezwał się do niego szeptem.

— Już, już. Spokojnie.

W tym samym momencie poczuł na sobie czyjeś dłonie, a kiedy otworzył oczy, zobaczył jedynie ciemność, co było dla niego zaskoczeniem, bo nie wiedział, że jego oczy były zamknięte.

Ten sam głos powiedział:

— Nie, Hubercie. Wszystko w porządku. Miał po prostu koszmar.

— Jill? — spytał słabo Tennyson.

— Tak. Już wszystko w porządku. Jestem przy tobie.

Zauważył, że leży w łóżku. Jill pochylała się nad nim, a Hubert stał niezdecydowanie w oświetlonym przedpokoju.

— Pracowałam do późna — powiedziała Jill. — Myślałam, że pewnie już śpisz, ale wpadłam, a Hubert mnie wpuścił. Chciałam się z tobą zobaczyć. Mam ci tyle do opowiedzenia.

— Byłem w świecie równań — mówił jeszcze trochę nieprzytomny Tennyson. — Znów mi się to śniło. Ecuyer też tam był. Szaro-różowy. Kiedy na chwilę się odwróciłem…

— Krzyczałeś coś o Mary. Mary też tam była? Mary, ta od Nieba?

Kiwnął potakująco głową. Spróbował usiąść na łóżku, ciągle zamroczony snem.

— Była fioletowo-złota — powiedział cicho. — To było straszne.

Rozdział 19

JJył tu pierwszy raz po tym, jak dziesięć, nie, dwanaście lat temu pozostawił w tym miejscu kapsułę. Mimo to znalazł ją w stanie nie naruszonym, tak jak ją pamiętał. Leżała w małej, gęsto porośniętej trawą kotlinie pomiędzy dwoma stokami stromych wzgórz. Ze wszystkich stron zarośnięta była krzakami jeżyn, nie były one jednak tak gęste, ani tak wysokie, aby nie można jej było dojrzeć. Najwyraźniej nie odnalazł jej nikt inny, ponieważ leżała dokładnie tak, jak to sobie zapamiętał. Zastanawiał się nawet jak to możliwe, żeby odszukał ją tak szybko, maszerując u stóp wzgórza dokładnie do miejsca, gdzie się znajdowała.

Szeptaczu, jesteś tam? — spytał.

Wiedział przecież, że tak, ale mimo to chciał usłyszeć potwierdzenie.

Tak, Decker. Oczywiście, że jestem tutaj. Jest tu również Nestor Lasu. Szedł za nami od wielu dni.

Czego od nas chce?

Jest jedynie ciekaw. Wydajesz mu się zagadką. Tak jak wszyscy ludzie. Dla mnie też zresztą jesteś niewiadomą. Czemu powróciłeś na miejsce swych narodzin?

To nie były moje narodziny, odparł Decker. Urodziłem się daleko stąd.

Twoich narodzin na tej planecie.

Tak, rzeczywiście. Miejsce mego początku na tej planecie. Wiesz przecież, co tutaj leży.

Powiedziałeś mi. Kapsuła ratunkowa. Ta, która przeniosła cię bezpiecznie przez przestrzeń do miejsca, gdzie mogłeś żyć. Ale nigdy nie dodałeś ani słowa więcej. Jesteś zamkniętym w sobie człowiekiem, Decker. Nie powiesz nawet najlepszemu przyjacielowi…

Myślisz, że jesteś moim najlepszym przyjacielem?

Jeśli nie ja, to kto?

Tak… Chyba masz rację, odparł smutno Decker. Kiedy ocknąłem się z zamroczenia, nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Na początku wydawało mi się, że jest to zupełnie prymitywna planeta, nie tknięta przez jakąkolwiek inteligentną cywilizację. Zacząłem to sprawdzać. Nie liczyłem spędzonego tu czasu, ale zapewne błąkałem się po okolicy tygodniami, może nawet miesiącami. Wszędzie spotykałem jedynie nieskażoną naturę, która pod wieloma względami wydawała mi się pociągająca. Później, po wielu dniach tułaczki z dala od kapsuły, idąc pewnego dnia dalej niż ktokolwiek wcześniej, wszedłem na grzbiet górski i dojrzałem Watykan połyskujący z daleka w słońcu. Wiedziałem już, że nie jestem sam, że są tu również jakieś istoty inteligentne, chociaż nie miałem pojęcia jakie.

Ale nie pobiegłeś się przedstawić.

Skąd wiesz?

Bo znam cię, Decker. Wiem, jakim człowiekiem jesteś. Zachowującym rezerwę, trzymającym się na uboczu, patologicznie niezdolnym do wykazania jakiejkolwiek słabości. Zawsze niezależny. Samotnik.

Znasz mnie o wiele za dobrze, zmartwił się Decker. Ty podstępny draniu.

Jestem takim samym draniem jak ty, upierał się Szeptacz. No nie, przepraszam. Ty robisz to z większym dostojeństwem. Dlaczego godność jest dla ciebie tak ważna?

Za cholerę nie mam pojęcia. Chyba zawsze już taki byłem.

Nestor zatrzymał się na skarpie nad nimi, ukryty w kępie drzew na skraju lasu przyglądał się im z uwagą. Decker bardzo silnie wyczuwał jego obecność. Bywały chwile, kiedy nie wiedział, czy Nestor kręci się gdzieś w okolicy, ale akurat teraz był tego pewien. Wiedział o tym o wiele wcześniej, nim Szeptacz zechciał mu to wyjawić.

Nestor wciąż tu jest, powiedział Decker.

Nie zwracaj na niego uwagi, odparł Szeptacz. Chce nam się tylko przyjrzeć. Myśli, że nie jesteśmy świadomi jego obecności. Sprawia mu satysfakcję obserwowanie nas, kiedy o tym nie wiemy.

Stojąc na wzgórzu Decker przypomniał sobie dzień, w którym po raz pierwszy ujrzał Koniec Wszechświata i Watykan, a także zdał sobie sprawę, że nie został wyrzucony na nie zamieszkaną planetę. Powrócił do kapsuły i zabrał najbardziej potrzebne mu przedmioty. Narzędzia, naczynia do gotowania, jak również inne najbardziej podstawowe rzeczy. Później ruszył w kierunku osady, rzucając jeszcze ostatnie spojrzenie na wrak leżący w porośniętej trawą kotlinie.

Po dotarciu do Końca Wszechświata, wybrał sobie działkę na obrzeżach osady i zbudował chatę. Ściął odpowiedniej wielkości drzewa, pociął je na właściwej długości bale i przeniósł na swoją działkę. Naznosił kamieni, których użył do budowy dna paleniska i kominka. Poszedł do miasteczka kupić okna. Zatkał szpary między drewnianymi balami gliną i darnią. Narąbał odpowiednią ilość drewna na opał i trochę na zapas. Przekopał i oczyścił ogródek. Następnie jeszcze raz zszedł do miasta, żeby kupić nasiona, które potem zasiał w ogrodzie. Żył z ziemi. Żywił się tym, co znalazł i upolował. Szukał dzikich warzyw i owoców, łowił ryby w pobliskim strumieniu, aż do momentu gdy jego ogród wydał pierwsze plony.

Przychodzili do niego goście. Na początku było ich wielu. Każdy zadawał mnóstwo pytań. Pewnego dnia pojawił się mały, przyodziany w brązową szatę mnich z Watykanu. Był to robot, ale jak na robota całkiem miły. Deckerowi wydawało się jednak, że nie jest to zwykły mnich. Pojawiający się każdego dnia goście dostarczyli mu mnóstwa pożytecznych informacji dotyczących Końca Wszechświata. Poza tym wręcz sypali radami. Informacje zatrzymywał, rady najczęściej ignorował. Później, po przekazaniu wiadomości i udzieleniu rad, goście (i to wszyscy, bez wyjątku) zaczynali powoli wściubiać nos w jego sprawy i życie. Nie od razu miał odwagę wprost im odmówić, starał się więc unikać odpowiedzi, jeśli to tylko było możliwe. Odchodzili zakłopotani. Niektórzy wracali jeszcze, nie zyskując jednak nic przy drugiej, trzeciej czy czwartej wizycie, w końcu dawali spokój i zostawiali go samemu sobie.