To wszystko prawda — rzekł Roberts — ale kwestia podzielenia się naszą wiedzą z braćmi zawsze była przedmiotem dyskusji i za każdym razem zgadzaliśmy się co do tego, że taki krok byłby co najmniej nieodpowiedni. Czy Wasza Eminencja wyobraża sobie te wszystkie interpretacje poszczególnych fragmentów naszych informacji? Na Watykanie stworzyliśmy własną elitę i tylko my posiadamy całą wiedzę, która została dotychczas odkryta. Może postępujemy niesłusznie, chociaż wydaje mi się, że uzasadnione jest to ciągle istniejącym niebezpieczeństwem odkrycia prawdy. Przecież gdybyśmy im o tym powiedzieli, natychmiast zalałaby nas fala herezji. Nikt nie wykonywałby już swojej pracy, bo przecież każdy robot byłby przekonany, że najlepiej zrozumiał całe przesłanie i że zostało mu powierzone nawracanie błądzących braci. Dochodziłoby do sprzeczek, kłótni i animozji, co w prostej linii doprowadziłoby nas do zagłady. Dlatego też doszliśmy do przekonania, że z każdego punktu widzenia lepiej będzie, jeśli pozwolimy naszym nie wtajemniczonym braciom trzymać się chrześcijaństwa, jakkolwiek bezsensowne by ono było.
— Sprzeczek! — rzekł Papież zimnym, przejmującym grozą głosem. — A jak wam się wydaje, co wy teraz robicie? A co najgorsze, robicie to przed dwojgiem ludzi, którzy jak dotąd nie znali naszej tajemnicy.
— Wasza Świątobliwość — rzekł Ecuyer — już od dawna znam większą część z tego, co mówiły Ich Eminencje. Reszty i tak się domyślałem. A jeśli chodzi o mojego przyjaciela, doktora Tennysona…
— Właśnie, Tennyson — uciął niecierpliwie Papież — co z nim?
— Wasza Świątobliwość może być spokojna — wtrącił Tennyson. — Jeśli zastanawiacie się, czy przypadkiem nie planuję krucjaty mającej na celu rozgłoszenie prawdy wszystkim członkom Watykanu, to mogę zapewnić, że nie leży to w moich zamiarach. Stoję z boku i przyglądam się z pewnym zainteresowaniem temu, co się tutaj dzieje.
— A co do świata zewnętrznego — wyjaśniał dalej Roberts — nie musimy się obawiać, że dwoje ludzi, którzy ostatnio się do nas przyłączyli, powie coś komukolwiek. Przecież oni nie wyjadą.
— Tego nie wiadomo — mruknął zgryźliwie Papież.
— Poza tym jest jeszcze jeden człowiek, Decker. Pojawił się nie wiadomo skąd. Czy któryś z was dowiedział się w końcu, skąd on się tu wziął?
— Niestety, Wasza Świątobliwość — rzekł ze skruchą Theodosius.
— Jeśli potrafią dostać się tutaj bez naszej wiedzy, to pewnie uda im się również opuścić planetę bez pytania nas o pozwolenie — zauważył Papież. — Ludzie to bardzo sprytna rasa. Musimy ich cały czas obserwować.
— Są naszymi braćmi, Wasza Świątobliwość — powiedział nieśmiało Theodosius. — Zawsze byli i pozostaną naszymi braćmi — powtórzył. — Między robotami i ludźmi istnieje niepisane przymierze. Przez wiele lat pomagaliśmy sobie wzajemnie.
— Wykorzystywali was — poprawił Papież.
— Dali nam wszystko, co mamy — ciągnął nie zwracając na niego uwagi Theodosius. — Bez ludzi roboty w ogóle by nie istniały. Stworzyli nas na swój wzór, żadna inna rasa nie zrobiła i nie zrobi czegoś podobnego. Inne rasy tworzyły maszyny, ale nie roboty.
A mimo to przed chwilą właśnie powiedzieliście mi że nie mogę opuścić Watykanu — wpadł mu w słowo Tennyson. — Że nie odejdę ani ja, ani kobieta, która ze mną przybyła. Czy to ma być okazanie wdzięczności ludzkości? Nie chcę powiedzieć, żebym był zdziwiony, ale nie podejrzewałem czegoś takiego.
— Uciekał pan ratując swoje życie — zauważył Theodosius. — My daliśmy panu schronienie. Czego więcej można oczekiwać?
— A Jill?
— Jill — powiedział w zamyśleniu Theodosius — to zupełnie inna sprawa. Jestem przekonany, że nie ma zamiaru wyjeżdżać.
— Jeśli o to chodzi, to zapewniam Waszą Eminencję, że ja również nie planowałem wyjazdu. Jeśli jednak chciałbym to kiedyś uczynić, miło by mi było wiedzieć, że nic nie stoi temu na przeszkodzie.
— Doktorze Tennyson — rzekł Papież surowym tonem — kwestia tego, czy zamierza pan nas opuścić, czy nie, nie jest obecnie przedmiotem dyskusji. Zostawmy ten temat do następnego spotkania.
— Dobrze — zgodził się Tennyson. — Przypomnę o tym Waszej Świątobliwości.
— Tak będzie lepiej — przytaknął Ecuyer.
— Powróćmy więc teraz do tematu Nieba — rzekł Papież.
— Wydaje mi się, że problem jest całkiem prosty do rozwiązania — powiedział Ecuyer. — Nie wiemy jeszcze, czy Niebo rzeczywiście istnieje. Jeśli nie, cała nasza dyskusja jest zupełnie bezsensowna. Dlaczego tego nie sprawdzicie? Przecież Watykan ma środki pozwalające dotrzeć prawie wszędzie…
— To prawda, ale nie posiadamy współrzędnych — rzekł smutno Roberts. — Kostka Słuchaczki Mary nie podaje żadnych namiarów.
— Mary może złożyć jeszcze jedną wizytę — wtrącił Tennyson. — To chyba możliwe, aby przy następnej podróży zarejestrowała współrzędne?
Ecuyer opuścił głowę i potrząsnął nią przecząco.
— Nie wydaje mi się, żeby zdołała tam dotrzeć jeszcze raz. Chyba nie chce. Zwyczajnie się boi.
Rozdział 22
Dzień był mglisty. Ciężkie, niskie chmury okrywały góry od połowy ich wysokości, rzucając na świat szarą poświatę. Ścieżka, którą podążał Tennyson, zaczęła się wspinać na wzgórze. Kiedy dotarł na miejsce, mgła na tyle się przerzedziła, że dojrzał przycupniętą opodal niewielką chatkę. Był pewien, że to chata Deckera. Zastanawiał się tylko, czy zastanie go w domu, czy też jego nowy znajomy wybrał się właśnie na jedną ze swoich wypraw po kamienie. Tennyson wzruszył ramionami. Nieważne. Jeśli Deckera nie ma w domu, wróci do Watykanu. Dzień zapowiadał się interesująco i istniała szansa, że zdąży jeszcze pospacerować po okolicy.
W momencie gdy zbliżał się właśnie ku domostwu, Decker wyszedł zza rogu. Niósł naręcze drewna na opał. Gdy tylko zobaczył doktora, pomachał w jego stronę wolną ręką w geście powitania i krzyknął coś, ale gęste, dżdżyste powietrze stłumiło jego głos.
Zostawił otwarte drzwi i kiedy Tennyson wszedł do chaty, Decker podniósł się znad kominka znajdującego się po przeciwnej stronie pokoju i wyciągnął rękę.
— Przepraszam, że do ciebie nie podszedłem — powiedział — ale nie mogłem unieść tego drewna. Ciężkie jak skurczybyk. Usiądźmy przed kominkiem. To chyba jedyne, co można zrobić w taki dzień.
Tennyson zdjął z ramienia torbę, otworzył ją i wyjął butelkę. Podał ją Deckerowi.
— Przypomniałem sobie, że mam jeszcze jedną — powiedział.
Decker podniósł trunek trzymając go pod światło.
— Ocaliłeś mi życie — rzekł z uśmiechem na ustach. — Ostatnią wykończyłem tydzień temu. Od czasu do czasu Charlie przywozi mi parę. Niestety nie zawsze. Zdaje się, że on też tego potrzebuje. A musi przecież kraść, jak pewnie wiesz.
— Jeśli Charlie jest kapitanem Wędrownika, to rzeczywiście, słyszałem coś o tym — przytaknął Tennyson.
— Zgadza się. Dobrze się znacie? — spytał Decker.
— Nie powiedziałbym. Rozmawialiśmy trochę w czasie podróży. Wspominał mi często o Kwiecie Jabłoni.
— Wymarzonej planecie na spędzenie emerytury? Któż z nas takiej nie ma?
— Jakoś nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
— Proszę, siadaj przed kominkiem. Jeśli chcesz, możesz postawić stopy na obmurowaniu. I nie martw się. Niczego tutaj nie uda ci się zepsuć. Wszystko jest dla ludzi. Zaraz przyjdę, spróbuję tylko znaleźć jakieś dwie czyste szklaneczki. Lodu nie ma — rzucił na odchodnym.