Выбрать главу

Wczoraj ZŁOŻONO NAM WIZYTĘ. Goście niepodobni byli do żadnej z istot, jakie spotykali nasi Słuchacze. Jestem pewien, że wielu nie zauważyło nawet przybycia tych stworzeń, ponieważ wydawało im się, że widzą jedynie bańki mydlane. Tym niemniej udało mi się dostrzec parę razy istoty znajdujące się w środku baniek i wiem, że był to jedynie ich środek transportu. I kiedy przyglądałem się dziwnemu pojazdowi, na kilka sekund stanąłem twarzą w twarz z istotą wyglądającą z bańki. Twarz, bo jestem pewien, że była to twarz, chociaż niepodobna do twarzy robota ani człowieka, była czymś w rodzaju unoszącego się obłoczka dymu. Wiem jednak, że była to twarz. Twarz zmienna, podobna do kawałka plasteliny, który można kształtować na różne sposoby. Nigdy nie zapomnę wyrazu tej twarzy, gdy przyglądała mi się z odległości zaledwie paru metrów. Zauważyłem na niej uśmiech pełen zadowolenia i pogardy, coś jakby Bóg spoglądał na chlew ze świniami. Widząc to bezgraniczne lekceważenie cały wewnątrz zadrżałem. Stałem się małym, strachliwym robaczkiem użalającym się nad samym sobą i swoimi kolegami, nurzającym się w plugastwie swego upodlonego towarzystwa, czującym, że wszystko, co robiłem i robię, nie jest nic warte.

Baniek było kilkanaście, ale nikt nie próbował ich nawet liczyć. Pojawiły się równie nagle, jak znikły, nie zagrzewając u nas miejsca. Widzieliśmy je nie dłużej niż przez dziesięć minut, powiedziałbym nawet, że znacznie krócej. Zaledwie zorientowałem się, że wyjrzały z nicości, już ich nie było.

Goście poświęcili nam niewiele czasu, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że nie mają go zbyt wiele, by tracić go tutaj. Zapewne zresztą nie trzeba im było więcej czasu. Dam głowę, że dostrzegli znacznie więcej, niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Rzucili na nas okiem z rozbawieniem, wiedząc, kim jesteśmy i co robimy, po czym prawdopodobnie wykreślili nas ze swojej listy zainteresowań, jako punkt bez większego znaczenia.

Być może nie są dla nas niebezpieczni, ale wiemy już (a przynajmniej ja wiem), że wiedzą o naszym istnieniu (nawet jeśli się nami nie zamierzają interesować) i dlatego nie czuję się już bezpieczny. Sam fakt, że nasza obecność została dostrzeżona, rodzi różnorakie niebezpieczeństwa. Jeśli potrafili nas przypadkowo znaleźć i przejrzeć nasze plany (nawet jeśli zdecydowali, iż nie jesteśmy warci marnowania ich cennego czasu) mogą pojawić się inni (bo przecież na pewno są także inni), którzy równie łatwo nas wytropią.

Szukaliśmy bezpieczeństwa w oddaleniu od centrów cywilizacyjnych. Używaliśmy rozmaitych forteli. Tolerowaliśmy, a nawet zachęcaliśmy pielgrzymów do wizyt, nie tyle może z powodu pieniędzy, którymi nas obdarowywują, co raczej dlatego, że jeśli zostaniemy zauważeni, obecność pielgrzymów uczyni z nas jeden z wielu niewartych uwagi, podrzędnych kultów. Ale mogliśmy się przeliczyć w naszych kalkulacjach, a w takim wypadku…”

Tutaj tekst urywał się. Jill próbowała wygładzić pomięte kartki. Później delikatnie złożyła je na czworo i schowała do kieszeni. Nigdy wcześniej nie wychodziła biblioteki z żadnymi dokumentami, ale tym razem zamierzała tak właśnie postąpić.

Kardynał Enoch Theodosius, ten uparty, stary robot. Jak on to mógł napisać? — pomyślała. Wewnątrz tej metalowej czaszki mieścił się najwyraźniej o wiele bardziej bystry i obdarzony wyobraźnią umysł, niż jej się wydawało.

Rozdział 29

Uecker okopywał właśnie motyką grządki w ogrodzie. Tennyson zauważył, że działka utrzymana jest czysto i porządnie. Warzywa rosły w równych rzędach, a na całym poletku nie widać było ani jednego chwasta. Decker powolnymi ruchami wbijał motykę.

Tennyson podszedł do skraju ogródka i zaczekał. Po chwili Decker spostrzegł go, zarzucił motykę na ramię i podszedł do przyjaciela.

— Nie stójmy na słońcu — powiedział do Tennysona. — Można się usmażyć.

Podeszli do dwóch krzeseł stojących w cieniu obok wielkiego drewnianego stołu, na którym stało wiadro.

Decker zdjął wiadro ze stołu.

— Woda — wyjaśnił. — Ciepła, ale przynajmniej mokra.

Podał wiadro Tennysonowi, który jednak odmówił.

— Ty pierwszy. Cały czas pracowałeś.

Decker podziękował kiwnięciem głowy, uniósł wiadro i napił się z niego. Następnie podał naczynie Tennysonowi. Woda była letnia, ale, jak słusznie zauważył Decker, mokra. Tennyson odstawił wiadro na stół i usiadł naprzeciw Deckera.

— Kiedy pracuję w ogrodzie, zawsze trzymam tu wiadro z wodą — rzekł Decker. — Nie chce mi się chodzić do domu za każdym razem, kiedy mam ochotę się napić.

Nie przeszkadzam ci? — zapytał Jason. — Jeżeli masz drugą motykę, to mogę ci pomóc. Niezły jestem w te klocki.

Nie, w porządku. Dzięki tobie mam dobrą wymówkę, żeby chwilę odpocząć. Właśnie odchwaszczałem ogród, chociaż, prawdę mówiąc, roboty nie było zbyt wiele.

— Chciałem ci o czymś opowiedzieć — rzekł Tennyson. — Nie wiem właściwie, czy jesteśmy przyjaciółmi. Tak mi się wydaje, ale to chyba zależy od definicji przyjaźni.

— Załóżmy, że jesteśmy przyjaciółmi i kontynuuj. Zaczyna się ciekawie.

— Chcę pogadać o Szeptaczu.

— Aha… To znaczy, że rozmawiał z tobą?

— Tak. Domyślałeś się?

— Byłem tego prawie pewien. Zachwycał się tobą ostatnio. Wiedziałem więc, że będzie się starał cię upolować.

— Upolować to za mało powiedziane. On… cholera, jak by ci to powiedzieć… przeniknął do mojego mózgu, stał się częścią mnie. Tak przynajmniej mówił. Nie wiem, czy to prawda. Zresztą nie rozmawialiśmy długo.

— Wyrzuciłeś go?

— Nie. Powiedział, że odejdzie sam, jeśli wyrażę takie życzenie. Był bardzo uprzejmy.

— I co się stało?

— Akurat w tym momencie przyszedł Ecuyer. Mary wróciła z Nieba w dość kiepskim stanie i musiałem iść ją obejrzeć.

— W kiepskim stanie?

— Nie wiemy jeszcze, co dokładnie się stało.

W każdym razie nieźle ją wystraszyli. Nie doszła jeszcze do siebie.

— W takim razie to chyba nie było Niebo. Tennyson wzruszył ramionami.

— Nie wiadomo. Nic z tego na razie nie możemy zrozumieć. Ale wracając do Szeptacza. Powiedziałem mu, że należy do ciebie i nie mam zamiaru ci go odbierać.

— Nie jestem wcale taki pewien, czy należy do mnie. Raczej wątpię. Jesteśmy po prostu przyjaciółmi. To zresztą niezła historia. Na początku, przez długie lata wciąż mnie nachodził i nie dawał spokoju. Zabawiał się moim kosztem. Odnajdywał mnie i zastawiał na mnie pułapki, kiedy wychodziłem w góry. Sprawdzał mnie. Chciał, żebym na niego polował. Mówił do mnie nie na głos, lecz poprzez umieszczanie informacji w moim mózgu. Wiesz już chyba, o co mi chodzi.

— Tak. Ze mną rozmawiał tak samo.

— Myślałem, że jest jakąś wielką krwiożerczą bestią. Wygłodniałym łowcą ludzi z pochrzanionym poczuciem humoru. Parę razy miałem go na muszce, ale nigdy nie odważyłem się pociągnąć za spust. Właściwie nie wiem dlaczego. Chyba zdążyłem go już polubić. Chociaż bywały momenty, w których bez cienia wahania wpakowałbym mu kulkę tylko po to, żeby się go pozbyć i mieć wreszcie święty spokój. Ale kiedy przychodziło co do czego, nie mogłem się na to zdobyć. Szeptacz powiedział mi później, że robił to wszystko, aby sprawdzić, czy może mi zaufać jako przyjacielowi. Właśnie to, że nigdy nie pociągnąłem za spust, przekonało go ostatecznie, bo nareszcie ujawnił się i zamiast krwiożerczej bestii zobaczyłem znany ci obłoczek diamentowego pyłu.