Выбрать главу

— Wasza Eminencjo, myślę, że martwi się pan niepotrzebnie — uspokoiła go Jill. — Watykan jest zbyt silny. Zbudowaliście go na mocnym gruncie. Nic nie może mu zagrozić.

— Nie chodzi o Watykan jako taki — odparł ze zniecierpliwieniem kardynał — ale o jego cel. Przybyliśmy tutaj wiele lat temu w poszukiwaniu lepszej i bardziej prawdziwej wiary. Co prawda niektórzy uważają, że porzuciliśmy już ten cel, że uganiamy się za wiedzą technologiczną i filozoficzną, która nie ma nic wspólnego z odkrywaniem wiary, ale nie mają racji. Religia ściśle związana jest z informacją, być może nawet informacją dotyczącą jednej konkretnej dziedziny, ale żeby osiągnąć taką wiedzę, aby uzyskać odpowiedź na to jedno pytanie, musimy wcześniej zadać niezliczoną ilość innych pytań. Czasami trafiamy w ślepe zaułki, ale nic nie dzieje się bez powodu. Nawet jeśli mamy takie podejrzenia, musimy sprawdzić, czy ta droga naprawdę prowadzi donikąd.

— Czyli zmieniliście punkt widzenia — zauważyła Jill. — Na początku najważniejsza była wiara, teraz wiedza.

— Tak to wygląda z zewnątrz. Ale trzeba pamiętać, że na początku nie zdawaliśmy sobie sprawy, że religia musi bazować na wiedzy, a nie na ślepej wierze, nie na ciągłym wmawianiu kłamstw z nadzieją, że w ten sposób być może uda się je zmienić w prawdę. Nie możemy pozwolić sobie na kłamstwa. Po prostu musimy wiedzieć.

Na chwilę przerwał i wpatrywał się w dziennikarkę swoim bezpośrednim, denerwującym, martwym wzrokiem. Podniósł ramię i wyciągnął je wskazując niewidzialną przestrzeń. Jill zrozumiała, że pokazuje na wszechświat, całą czasoprzestrzeń znajdującą się poza pokojem, w którym siedzieli.

— Gdzieś tam — powiedział — istnieje ktoś lub coś, co zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Spośród nich moglibyśmy wyłowić tę jedną, której szukamy. Może się również stać tak, że będziemy potrzebować wszystkich odpowiedzi, aby wskazać na tę, która jest dla nas najważniejsza. To jest właśnie nasze zadanie. Nie możemy poddać się złudzeniu, że osiągnęliśmy już nasz cel, lecz musimy kontynuować pracę. Nieważne, jak dużo czasu nam to zajmie ani gdzie nas to doprowadzi.

— A Niebo mogło właśnie dawać złudzenie, o którym pan przed chwilą mówił — stwierdziła raczej niż spytała Jill.

— Nie możemy ryzykować — pokręcił głową Theodosius.

— Ale domyśla się pan chyba, że to nie jest Niebo.

W każdym razie nie to chrześcijańskie, z fanfarami, złotymi ulicami i unoszącymi się aniołami.

Kiedy się nad tym zastanowić, jestem tego prawie pewien, ale co się stanie, jeśli nie mam racji?

— Wtedy znajdzie pan swoje odpowiedzi.

— Wątpię. Być może znajdziemy odpowiedź, ale nie wiadomo czy tę, której szukamy. Mimo to, zadowoleni ze znalezienia czegokolwiek, zapomnimy o właściwym celu naszej pracy.

— W takim razie niech pan się tam wybierze i udowodni, że to nie jest Niebo. Po powrocie będzie pan mógł kontynuować pracę ze zdwojoną energią.

— Nie możemy ryzykować — powtórzył kardynał.

— Obawia się pan jednak, że to może być Niebo?

— Nie tylko tego. Ale w każdym wypadku Watykan straciłby na tym. Wy, ludzie, nazywacie to sytuacją patową. Jeśli nie jest to Niebo, będziemy musieli stawić czoło podnoszącym się zewsząd głosom, że na Słuchaczach nie można polegać. Czy nie rozumie pani, że jeśli okaże się iż Mary nie ma racji, natychmiast pojawią się plotki głoszące, iż nie można już ufać Słuchaczom, gdyż wielu z nich lub nawet większość z nich się myli. Program Poszukiwań Ecuyera jest naszym jedynym wielkim narzędziem odkrywczym. Dlatego właśnie nie możemy go narażać na szwank. Przecież doprowadzenie go do obecnego stanu zajęło nam wieki. Gdyby podważono wiarygodność wyników Programu, musielibyśmy spędzić kolejnych parę stuleci nad jego naprawą, jeśli w ogóle naprawa taka byłaby możliwa.

Jill rzekła wstrząśnięta:

— Nie może pan do tego dopuścić.

— Niech nas Pan Bóg strzeże! — odparł kardynał.

Rozdział 34

Kiedy był tam poprzednim razem, świat równań zdawał się drżeć, jakby oglądał go w upalny letni dzień, kiedy rozgrzane palącym słońcem powietrze nadaje przedmiotom wygląd trzęsącej się galaretki. Tym razem jednak wszystko było wyraźne i wydawało mu się, że stoi na twardej ziemi, a przynajmniej na twardej powierzchni. Wykresy zgrupowane były w przejrzystych tabelach rozrzuconych po całej, zupełnie płaskiej powierzchni, na której stał. Groszkowozielony, pokryty roślinnością horyzont, który widział daleko przed sobą, wznosił się znacznie wyżej niż którykolwiek z horyzontów, jakie oglądał w swoim życiu, i przechodził prawie niezauważalnie w blado lawendowe niebo.

Szeptaczu! — zawołał Tennyson.

Jednak Szeptacza nie było w okolicy. Był tylko on sam. Chociaż właściwie niezupełnie. Szeptacz również tam był, ale nie jako odrębna istota. Przecież znaleźli się w tym dziwnym świecie razem, tworząc jedność.

Tennyson stał bez ruchu zastanawiając się nad tym, skąd to wie. Wkrótce jednak doszedł do wniosku, że to nie on o tym wiedział, lecz właśnie znajdujący się w jego umyśle Szeptacz. Pomimo to Tennyson zupełnie nie odczuwał jego obecności i ciekawiło go, czy tamten również niczego nie czuje. Nie mógł jednak tego w żaden sposób sprawdzić.

Najciekawsze we wszystkim było to, że rzeczywiście miał wrażenie, jakby fizycznie znajdował się w świecie równań, a nie tak jak dotychczas, jedynie go oglądał. Wyraźnie wyczuwał pod stopami twardy grunt i spokojnie oddychał powietrzem pachnącym tak samo jak na każdej innej planecie podobnej do Ziemi. Zaczął szybko, pobieżnie obliczać prawdopodobieństwo znalezienia środowiska przyjaznego człowiekowi, o odpowiednim składzie powietrza, gęstości i ciśnieniu atmosferycznym, znośnej grawitacji i temperaturze, gdzie człowiek mógł żyć bez przeszkód. Wzdrygnął się, gdy stwierdził, jak małe jest takie prawdopodobieństwo. Poza tym musiało być ono jeszcze mniejsze, jeśli wzięło się pod uwagę, że warunki na planecie były nie tylko znośne, ale wręcz bardzo dobre.

Wykresy były co najmniej tak kolorowe jak wtedy, kiedy widział je w czasie projekcji sześcianu i w swoim śnie. Co prawda, wtedy barwy te były dosyć rozmyte, podczas gdy tutaj wydawały się jaskrawe i świecące. Kiedy się nad tym zastanowił, stwierdził, że jest ich jednak więcej niż w czasie projekcji kostki, a równania i wykresy są o wiele bardziej zróżnicowane i w jakiś dziwny sposób przerażające. Przyglądając się bliżej niektórym z nich zauważył, że nie ma dwóch podobnych kształtem ani kolorem. Każde różniło się czymś od reszty.

Od momentu przybycia stał nadal w tym samym miejscu, ogłuszony samym faktem znalezienia się tutaj. Jedna z jego części, być może Tennyson, powątpiewając nadal nie mogła uwierzyć w to, co widzi. W końcu jednak zdecydował się uczynić pierwszy krok, potem następny. Sprawdzał, czy uda mu się poruszyć, niepewny, czy w ogóle powinien się ruszać. Ale równania nie zmieniały swoich pozycji, więc ktoś musiał się ruszyć. To znaczy, ktoś musiał wykonać pierwszy ruch, żeby można było cokolwiek zrobić, być może nawiązać kontakt. Tennyson nie mógł w każdym razie pogodzić się z myślą, że przybył tutaj, żeby stojąc jak kołek zmarnować daną mu szansę. W taki sposób mógł przecież równie dobrze podróżować dzięki sześcianowi.

Powoli przeszedł parę kroków, aż zbliżył się wystarczająco do jednego z równań. Zauważył, że ma ono około dwóch i pół metra wysokości i pięć metrów długości. Z miejsca, w którym stał, nie mógł ocenić jego szerokości, ale przyglądając się innemu równaniu, znajdującemu się również w pobliżu, obliczył, że szerokość wynosiła jakieś trzy metry. W tym momencie zdał sobie sprawę, że przecież mogły one mieć różne wymiary, chociaż wszystkie, jakie dotychczas widział, wydawały się mieć taki sam kształt.