Выбрать главу

— To całe klonowanie to jakiś pic na wodę — rzekła Marge. — Wiem, że to bardzo wygodna i ogólnie stosowana technika w większej części galaktyki zamieszkałej przez ludzi, ale mimo to jest w nim coś niepokojącego. Ci, którzy zajmują się klonowaniem, czują, że mają w ręku licencję na zabawę w Boga. Zresztą jest to typowy przykład łamania praw natury.

— Zabawa w Boga to dziś bardzo powszechne zajęcie — zauważył James. — Cała nasza historia, historia ludzi i obcych wprost usiana jest postaciami, które bawiły się w Boga. Najbardziej spektakularnym przykładem jest rasa, którą napotkał Ernie. Pamiętacie? To było parę lat temu.

— Tak — mruknął Herb. — Ta, która tworzy nowe światy i zaludnia je istotami stworzonymi według własnej wyobraźni.

— Zgadza się — potwierdził James. — Ale musisz przyznać, że światy te zorganizowane są w dość logiczny sposób. Nie składają się z paru kijków i kupy błota okraszonych magią tworzenia. Są zawsze świetnie skonstruowane. Biorą pod uwagę wszystkie czynniki odgrywające rolę przy powstawaniu nowej planety. Wszystko jest bardzo realne. Wszystkie cząstki układanki pasują do siebie idealnie. A istoty, które pojawiają się w tych nowych światach, są przecież równie mądrze zbudowane i chociaż mogą nam się wydawać bardzo dziwnymi biologicznymi mechanizmami, to jednak funkcjonują poprawnie.

— Wiem, wiem — odparł Herb. — Ale co potejn? Każdy z tych światów staje się polem doświadczalnym, poligonem, żywym laboratorium z populacją poddawaną wszelkiego rodzaju testom, konfrontowaną z wszelkiego rodzaju problemami, które musi rozwiązać, jeśli chce przeżyć. Istot inteligentnych używa się jako królików doświadczalnych. Prawdopodobnie dzięki nim otrzymuje się ogromną ilość informacji głównie dotyczących skomplikowanych problemów socjologicznych, ale nie jest to chyba dla nich miłe. Zresztą nie przyświeca temu żaden cel.

— Skąd wiesz? — spytała zaczepnie Janet. — Nie chcę bronić takiego układu, ale skąd wiesz, że nie ma on żadnego celu? Może jedynie nie potrafimy go dostrzec…

— Nie byłabym tego taka pewna — wtrąciła się do dyskusji Ann. — Prawdę mówiąc szczerze w to wątpię. Przecież musi istnieć jakiś zbiór uniwersalnych zasad etycznych, których nie wolno łamać. Muszą być takie rzeczy, które wszędzie uznawane są za zło lub dobro. Nie wolno nam usprawiedliwiać sadystycznych eksperymentów wypaczonej rasy twierdząc, że nie zna ona po prostu dobra.

Takiego argumentu można używać zawsze — poparł ją James.

— Czy Erniemu udało się wreszcie znaleźć współrzędne rasy bogów?

Obawiam się, że nie — odpowiedział Herb. — Wracał tam jeszcze kilka razy, poczynił wiele obserwacji, w pewnym sensie zaczęło mu się tam nawet podobać, kiedy przyglądał się testom, którym poddawane były nowo ulepione światy. W końcu jednak zdecydował, że nie jest zbytnio zainteresowany pogłębianiem tematu i porzucił dalsze podróże.

— Miał fart, że udało mu się wrócić — zauważył James. — Czasami przecież nasze doznania są tak fascynujące, że zaczynamy się w nie wciągać — tak jak Mary.

— A ja cały czas myślę o tym starym, zardzewiałym komputerze, do którego dostała się Betsy parę lat temu — rzekła w zamyśleniu Marge. — W jednym ze sferycznych gwiazdozbiorów znajdujących się prawie dokładnie nad centrum galaktyki. Komputer ten nadal steruje dość dużą grupą urządzeń zbudowanych w jakimś nieznanym nam celu. Niektóre z maszyn zaczynają powoli się psuć z powodu braku konserwacji. Niestety Betsy nie udało się dowiedzieć, do czego były przeznaczone wszystkie te urządzenia. Zresztą cała planeta jest jedną wielką tajemnicą. Kiedyś, dawno temu z całą pewnością istniała tam jakaś biologiczna cywilizacja, nie wiemy jednak, czy to ona właśnie zbudowała maszyny. Tak czy inaczej, teraz nie ma tam prawie żadnych organizmów żywych, a te, które w jakiś dziwny sposób przetrwały, pozostają w ukryciu.

— Betsy nadal pracuje nad tym światem — dorzuciła Ann.

— I będzie jeszcze długo nad nim pracować — pokiwał głową Herb. — Watykan bardzo interesuje się tym wiekowym komputerem. Chcą wiedzieć, jak i dlaczego osiągnął on taką długowieczność. Nikt nie mówi tego otwarcie, ale mają pewnie na względzie Jego Świątobliwość.

— Przecież Papież jest jeszcze stosunkowo młody — zdziwiła się Marge.

— Rzeczywiście, na razie jest jeszcze młodzieniaszkiem — uśmiechnął się James. — Ale za milion lat… A Watykan, jak wiadomo, myśli długofalowo.

— Za milion lat Watykan już nie będze istniał — rzekła pewnym głosem Ann.

— Założysz się? — spytał Herb. — Roboty to najbardziej uparte stworzenia w kosmosie. Nigdy nie poddają się i nie dają za wygraną. A roboty Watykańskie mają w dodatku swój światły cel. Za milion lat będą miały całą galaktykę w garści.

Rozdział 36

Jill poszła do kliniki, żeby odwiedzić Mary. Pielęgniarka zatrzymała ją w drzwiach.

— Może pani zostać tylko na parę minut. I proszę nie starać się z nią rozmawiać.

Jill weszła do pokoju i stanęła spoglądając na wyglądającą słabowicie, bladą kobietę leżącą w łóżku. Ciało Mary było tak wychudłe i wątłe, że jej kształty ledwie zaznaczały się pod prześcieradłem. Siwe włosy rozrzucone były na poduszce, a cienkie jak patyki ręce leżały na prześcieradle, ze splecionymi na piersi palcami. Wąskie usta rozchylały się lekko, a szczęka i kości policzkowe wystawały, przykryte jedynie cienką warstwą pergaminowej skóry.

Było w niej coś z zamorzonej głodem świętej, pomyślała Jill z pewnym przestrachem, przypominając sobie widziany kiedyś rysunek przedstawiający średniowiecznego, fanatycznego mnicha, który głodowaniem wysłużył sobie poczesne miejsce wśród patriarchów kościoła. Ten biedny wrak ludzki, ten szkielet kobiety zostanie ogłoszony świętą!

Nagle Mary powoli otworzyła oczy. Wyglądało to tak, jakby zmuszała ciężkie powieki do otworzenia, a one robiły wszystko, żeby utrudnić jej zadanie. Głowa chorej leżała na poduszce w taki sposób, że otwarte oczy spoczęły bezpośrednio na twarzy Jill.

Usta poruszyły się nieznacznie i wydobyło się z nich pytanie zadane słabym szeptem, przerywającym ciszę panującą w pokoju.

— Kim jesteś?

Jill odpowiedziała również szeptem:

— Jestem Jill. Wpadłam, żeby cię zobaczyć.

— Nie — rzekła Mary — ty nie jesteś Jill. Słyszałam o Jill, chociaż nigdy jej nie widziałam. A ciebie widziałam. Już cię gdzieś widziałam.

Jill powoli potaknęła skinieniem głowy nie chcąc denerwować chorej.

— Poznaję cię — ciągnęła Mary. — Kiedyś, dawno temu rozmawiałyśmy, ale nie pamiętam, gdzie to było.

Pielęgniarka podeszła do Jill. Nagle zatrzymała się, kiedy Mary przemówiła ponownie.

— Podejdź bliżej — szepnęła Mary. — Żebym mogła cię lepiej widzieć. Moje oczy odmawiają mi dziś posłuszeństwa, więc będziesz musiała się pochylić.

Jill przysunęła się do łóżka i pochyliła.

Nieruchome dotąd wychudłe dłonie poruszyły się na prześcieradle. Jedna z nich podniosła się i pogładziła Jill po policzku.

— Tak, tak — powtórzyła. — Znam cię.

Ręka osunęła się bezsilnie na pościel. Powieki ciężko opadły na zmęczone oczy.

Pielęgniarka pociągnęła Jill do wyjścia.

— Powinna pani już iść.

— Niech pani mnie puści — zdenerwowała się Jill. — Sama pójdę.

Kiedy wyszła, odetchnęła głęboko. Nagle poczuła się wolna. W pokoju Mary wyraźnie odczuwało się nadchodzącą śmierć. Śmierć i jeszcze coś — coś, czego nie mogła zidentyfikować.