Słońce przesuwało się już ku zachodowi wisząc tuż nad fioletową ścianą gór, a ostatnie promienie słoneczne spowijały ziemię w słodkim błogosławieństwie. Po raz pierwszy od momentu, gdy przybyła na Koniec Wszechświata (nie mogła sobie zresztą przypomnieć, ile to już czasu minęło od tamtej chwili, parę dni, tygodni czy miesięcy) widziała planetę nie jako obcy, nieprzyjazny świat z groteskową, niezrozumiałą instytucją, jaką był Watykan, ale miejsce, w którym żyje, otoczenie, w którym przebywa się z przyjemnością.
Watykan zadomowił się już na tej planecie, stał się właściwie jej częścią, tak jakby zapuścił w jej wnętrzu swoje długie korzenie. W procesie tym nie wyczuwało się jednak natręctwa, a raczej naturalną kolej rzeczy, zjawisko podobne do zapuszczania korzeni przez drzewo, które asymiluje się z pozostałą roślinnością planety. Na wschód i południe rozciągały się pola uprawne, ogrody i sady, idylliczne oazy otaczające zwaliste budowle tworzące Watykan. Na zachodzie nad krajobrazem królowały góry, fioletowa masa spowita barankami chmur, wiecznie rzucających ruchomy cień. W tej właśnie grze cieni od pierwszego wejrzenia zakochał się Jason Tennyson. Kiedy potem zwrócił uwagę Jill na pobliskie szczyty, nie zrobiły one na niej większego wrażenia. W tamtym momencie góry były dla niej tylko kawałkiem twardej skały. Teraz wiedziała już, że nie miała racji. Góry są przyjaciółmi, jeśli tylko człowiek otworzy przed nimi swoje serce. Ciepłe uczucia do wielkiego, niebieskiego masywu majaczącego na tle nieba narastały w niej z każdym dniem. Dopiero teraz jednak zdała sobie sprawę, czym w jej życiu stały się te góry. Dobrym, czuwającym duchem, przyjazną osobą, do której zawsze mogła się zwrócić ze swoimi problemami. Tylko że do tej chwili nigdy jakoś nie miała czasu stanąć i przyjrzeć się im w skupieniu. Znowu się myliła, a Jason od początku miał rację.
Kiedy tak stała i myślała o nim i o górach, poczuła nagle nieodpartą chęć zobaczenia Jasona. Nie było go w klinice, więc zapewne nie wyszedł jeszcze z domu. Ostatnio przecież miał w zwyczaju wybierać się na długie spacery. Mógł też pójść odwiedzić Deckera.
Kiedy zapukała do drzwi Tennysona, nikt nie odpowiedział. Pomyślała, że mógł się zdrzemnąć, więc nacisnęła klamkę. Drzwi się otworzyły. Na Końcu Wszechświata nie zamykano drzwi na klucz. Tutaj nikt nie potrzebował zamków.
Mieszkanie było puste. Z kuchni nie dobiegał żaden dźwięk, więc zapewne Huberta też nie było. W kominku jaśniał mały płomień.
— Jason — szepnęła jeszcze bardziej miękkim głosem, niż chciała, gdyż cisza panująca w pokoju nakazywała wręcz spokojne zachowanie. Zauważyła swoje odbicie w wielkim lustrze wiszącym nad kominkiem, zagubiona postać w opustoszałych czterech ścianach, blada plama twarzy naznaczona czerwienią zeszpeconego policzka.
— Jason — powiedziała już nieco głośniej.
Nie usłyszała żadnej odpowiedzi, więc weszła przez uchylone drzwi do sypialni. Łóżko było posłane i przykryte kolorową narzutą. Drzwi do łazienki stały otworem. Odwróciła się z powrotem w kierunku pokoju dziennego. Przed kominkiem stał oparty plecami o ciepłe obmurowanie Jason. Patrzył na pokój, ale w jego oczach od razu dostrzegało się tajemniczą pustkę oznaczającą prawdopodobnie, że nic nie widzi. Skąd on się tu wziął? — zastanawiała się Jill. — Jak to możliwe, że go nie zauważyłam? Nie słyszała przecież zamykania ani otwierania drzwi, a poza tym minęło zbyt mało czasu od momentu, gdy wyszła z pokoju, aby mógł wejść i przemierzając całe pomieszczenie dotrzeć do kominka.
— Jason — powiedziała ostro — co się z tobą dzieje?
Tennyson powoli odwrócił głowę w jej stronę, ale jego twarz nie wyrażała żadnej reakcji na jej widok.
Jill podeszła bliżej, stanęła naprzeciw niego i potrząsnęła nim mocno.
— Jason, co ci jest?
Oczy doktora, do tej chwili zupełnie zamglone, nabrały teraz bardziej przytomnego wyrazu.
— Jill — powiedział rozczarowanym, łamiącym się głosem, jakby trudno mu się było pogodzić z faktem, że ją ujrzał. — Jill — powtórzył podnosząc dłonie i chwytając ją za ramiona. — Musiałem wyjść.
— Zauważyłam. Ale gdzie?
— Na zewnątrz — odparł nieprzytomnie.
— Jason, otrząśnij się! Gdzie na zewnątrz?
— Byłem w świecie równań.
— To ten świat, który pojawił się w twoich snach? A raczej koszmarach?
— Tak, ale tym razem to nie był sen. Byłem tam. Szedłem po jego powierzchni. Ja i Szeptacz…
— Szeptacz? Ten diamentowy pył, o którym mi opowiadałeś?
— Byliśmy tam razem — ciągnął Jason. — Jako jedna istota.
— Chodź no, siadaj tutaj — przerwała mu Jill. — Chcesz czegoś? Zrobić ci drinka?
— Nie, dziękuję. Po prostu zostań ze mną. Zdjął dłoń z jej ramienia i pogładził ją po policzku, po tym, który przecinała odrażająca blizna. Weszło mu to już w zwyczaj i było jakby podświadomym wyrazem miłości, na przekór jej szpetocie. Na początku odsuwała się, kiedy próbował ją głaskać w ten sposób. Od momentu, gdy się poznali, Jason nigdy w żaden sposób nie dał jej do zrozumienia, że dostrzega ów defekt urody.
Był to jeden z powodów, dla których go kochała. Żaden inny mężczyzna, żadna inna osoba nie dawała jej nigdy takiego poczucia normalności. Dlatego teraz już nie unikała pieszczoty, zaczęła ją natomiast lubić, jakby był to rodzaj błogosławieństwa.
Dłoń Tennysona przesunęła się po jej policzku. Jill stała przodem do lustra i mogła bez problemów przyglądać się jego ruchom. Widziała w nich przede wszystkim wyraz miłości.
Kiedy jego dłoń opadła, Jill w osłupieniu wytrzeszczyła oczy. Nie, to tylko moja wyobraźnia, powiedziała sobie, nic innego. Muszę mieć jakieś omamy. Za chwilę wszystko wróci do normy, powtarzała sobie.
Stała jeszcze przez chwilę zupełnie nieruchomo. Zamknęła oczy i otworzyła je ponownie, ale wyobraźnia nadal panowała nad rzeczywistością.
— Jason! — powiedziała ochryple, starając się zapanować nad drżeniem głosu.
— Jason! — powtórzyła nie wytrzymując już emocji.
Policzek był bez skazy. Blizna zniknęła.
Rozdział 37
Decker zatrzymał się na długo przed zachodem słońca, gdyż znalazł wyborne miejsce na obozowisko. Na wzgórzu biło malutkie źródełko dające początek łagodnemu strumykowi spływającemu ku dolinie. Na północ od źródełka rosła kępa gęstych górskich krzewów, które osłaniały Deckera przed nocnym wiatrem, nadciągającym z widniejących nie opodal mglistych szczytów. Przy strumieniu leżało zwalone, oparte o grupę wielkich otoczaków suche drzewo, mogące być świetnym drewnem opałowym.
Decker zaczął pracować metodycznie. Naniósł drewna i rozpalił ognisko. Następnie nazbierał jeszcze zapas gałęzi, które zamierzał zużyć nocą. Rozbił mały namiot, który miał go chronić przed ewentualnym deszczem, po czym rozłożył swój śpiwór. Przyniósł wiadro wody ze strumienia i nastawił jej część do zagotowania nad ogniskiem. Z podróżnej torby wyciągnął dwie ryby, które złowił wcześniej, owinął je w liście i położył na patelni. Zanim zaczął przygotowania do kolacji, upewnił się, że strzelba stoi w zasięgu ręki, oparta o kamień. Rzadko jej potrzebował, kiedy wybierał się na wycieczki w góry, tym niemniej nie wadziło zachować ostrożność.
Szeptacz, jak dotąd, nie dołączył do niego. Nie było to zbyt zaskakujące, gdyż nie wiedział on nic o planowanej wycieczce Deckera. Właściwie wyprawy tej Decker nawet nie planował. Wstał po prostu, zabrał swoje rzeczy i wyszedł. Nie było to jednak działanie pod wpływem impulsu, nie czuł też żadnej nagłej potrzeby zobaczenia gór czy opuszczenia swego domostwa. Pomysł wydawał mu się dość naturalny. Ogród został porządnie wypielony, drewno narąbane i nie pozostało mu już nic więcej do zrobienia. Zdecydował więc, że wybierze się na wycieczkę, taką jak wszystkie inne, które odbywał do tej pory i w czasie których zbierał swoje kamienie, oczywiście jeśli tylko dopisywało mu szczęście. Przez moment myślał jeszcze, że mógłby wpaść do Watykanu, żeby spytać Tennysona, czy przypadkiem nie chce się z nim wybrać, ale wkrótce porzucił ten pomysł uzmysławiając sobie, że nie jest to odpowiedni moment dla doktora. Jako lekarz Watykanu prawdopodobnie miał on teraz mnóstwo roboty przy Mary.