Rzucił okiem na Jill, żeby upewnić się, czy jej policzek jest nadal gładki, ale była obrócona tą stroną twarzy ku poduszce. Zresztą nawet gdyby tak nie było, z pewnością w ciemności nie dostrzegłby tego.
Myśląc o tym teraz, gdy minęło parę godzin od niezwykłego zdarzenia, nadal odczuwał niedowierzanie. A przecież widział wyraźnie, że szpecąca czerwona blizna zniknęła z jej policzka. Jeśli miałby to być jedynie efekt przemijający, w ciągu tych kilku godzin skaza na pewno znów by się pojawiła.
Podniósł prawą dłoń, przysunął do twarzy i zaczął się jej przyglądać. W mroku wydawała się ona zaledwie cieniem, więc jedyne, co zauważył, to jej kształt. O ile w tych ciemnościach mógł cokolwiek zauważyć, to tylko tyle, że ręka wyglądała całkiem normalnie. W każdym razie nie świeci, pomyślał rozczarowany. Jest taka Jak zwykle.
A jednak jej dotyk…
„Papież”
Mimo że noc była raczej ciepła, przeszył go zimny dreszcz. Usiłował przypomnieć sobie, co się stało wcześniej, przekopując pamięć i docierając do wspomnień dotyczących innych światów, a konkretnie świata równań, które osaczyły go i przeniknęły przez jego ciało. Niektóre, tego był pewien, wręcz zadomowiły się w nim. Miał wrażenie, że sam zmniejszył się do wielkości jednego z nich. Zmniejszył czy zwiększył? Próbował sobie przypomnieć, jak wyglądało równanie, w które się przeistoczył. Z pewnością nie było to jedno z tych grubych, monstrualnych równań, przerażających samą złożonością, które widział, kiedy leżał zalany masą trzęsącej się galarety. Być może był jakimś zwykłym, prostym równaniem, będącym bezpośrednim odwzorowaniem jego istoty. Pamiętał, że kiedy równania zbudowały dla niego dom, szybko się w nim schronił i przykucnął, starając się ukryć. Nie wiedział, kim lub czym jest, ale czuł się wtedy dość przyjemnie. Proste zachowanie mogło oznaczać, że był prostym równaniem. Zastanawiał się tylko, czy zbudowały dla niego dom po to, by go chronić przed szalejącymi na zewnątrz w dzikiej ferii barw innymi równaniami?
Potem nagle, bez żadnego ostrzeżenia, został uwolniony z tamtego świata i stwierdził, że stoi w pokoju dziennym, oparty plecami o kominek. Wolny, ale nie do końca, bo przyniósł stamtąd ze sobą jakąś cechę, umiejętność, jakiej wcześniej nie posiadał. Pierwszy dowód jego nowych umiejętności leżał w łóżku tuż koło niego. Czy pojawią się następne? Czym jestem? — to pytanie zadawał sobie wciąż na nowo od chwili, gdy schronił się w domu zbudowanym dla niego przez równania.
Zastanawiał się: Czy nadal jestem człowiekiem? Jak wiele obcych cech może przyjąć człowiek, aby nadal nazywać siebie człowiekiem?
Czy istoty w świecie równań wyczuły, że jest lekarzem, uzdrowicielem? Czy dlatego właśnie obdarzyły go nowymi umiejętnościami, aby mógł jeszcze skuteczniej leczyć? A może miały również na względzie inne cele jego życia?
Im dłużej myślał w ten sposób, tym bardziej się bał. Wdał się w coś, do czego nigdy nie powinien się nawet zbliżać i dlatego został naznaczony. Zmieniono go; a on nie oczekiwał żadnych zmian ani nie miał na nie ochoty. Zmiany są przecież zawsze nieprzyjemne, a co dopiero zmiany osobowości.
Ale właściwie czego tak się obawiał? Zmiany, niezależnie od swojej natury, zakresu i następstw, jakie przyniosłyby w przyszłości, pozwoliły mu ofiarować Jill dar, który był, co prawda niezamierzony, ale tym niemniej cieszył i był prezentem jakiego nie mógłby jej dać żaden inny człowiek na świecie.
Właśnie, pomyślał. Nie mam się czego obawiać. Przecież przede wszystkim chodziło o Jill. Jeśli w przyszłości nie uda mu się dokonać już niczego tak spektakularnego, jeśli nawet miałby w jakiś sposób ucierpieć z powodu uzdrowienia Jill, to na pewno było warto. Każda cena, jaką kazano by mu w przyszłości zapłacić za to, była godziwa. Od chwili, gdy położył rękę na jej policzku, jego życie nabrało większego sensu.
Kiedy tak myślał, poczuł nagle, że ogarnia go wewnętrzny spokój. Siedział na łóżku wpatrując się w szare cienie świtu. Myślał znowu o świecie równań zastanawiając się, w jaki sposób udało mu się tam dostać fizycznie, chociaż wiedział dobrze, że to nie on sam wybrał się w tę podróż, ale Szeptacz, który po prostu zabrał go ze sobą. Natomiast żeby zrozumieć, jak zrobił to Szeptacz, musiałby najpierw o wiele więcej wiedzieć o swoim nowym, półprzeźroczystym znajomym.
Powoli odwracając głowę starał się obejrzeć pomieszczenie szukając dowodów obecności Szeptacza, połyskującej chmurki, unoszącej się w rogu pokoju lub srebrnego migotania w powietrzu. Ale niczego takiego nie zauważył. Poszukał więc Szeptacza wewnątrz swego umysłu, bo przecież nadal mogli być razem. Nie wyczuł jednak nic, co mogłoby wskazywać na jego obecność. Tym niemniej wiedział dobrze, że nie jest to żaden dowód nieobecności druha, bo przecież w świecie równań także nie odczuwał jego bliskości.
W tym momencie rozległo się pukanie. Tennyson otrząsnął się z zamyślenia. Na chwilę zapadła cisza, po czym pukanie znowu zmąciło poranny spokój. Na początku Tennyson zupełnie nie mógł rozpoznać z jakiego kierunku dochodziły dźwięki, wkrótce jednak zorientował się, że ktoś puka do drzwi. Usiadł raptownie na brzegu łóżka szukając bosymi stopami kapci, które powinny znajdować się gdzieś niedaleko.
Jill obudziła się i pytająco mruknęła coś do niego.
— Wszystko w porządku — odparł. — Śpij spokojnie. Pójdę zobaczyć, kto to.
Nie udało mu się znaleźć kapci, więc wstał i boso ruszył do pokoju dziennego. Zamknął za sobą drzwi do sypialni. Przez dłuższą chwilę nie słyszał pukania, lecz w tym momencie znów się rozległo.
Tennyson nie włączając światła przeszedł przez pokój dzienny potrącając krzesła i stoły. Kiedy otworzył drzwi, przez moment nie był w stanie rozpoznać stojącego w progu człowieka, dopiero później zorientował się, że był to Ecuyer.
— Przepraszam, Jason, wiem, że nie jest to najodpowiedniejsza pora…
— Nie ma sprawy — przerwał mu doktor. — Nie spałem już. Leżałem tylko i rozmyślałem. Za chwilę będę gotów.
— Mógłbyś mi dać coś do picia? Może masz trochę brandy?
Pewnie — uśmiechnął się Tennyson. — Usiądź przed kominkiem, dorzucę jeszcze trochę do ognia.
Zamknął drzwi i uważnie przyjrzał się Ecuyerowi. Spostrzegł, że był on ubrany w luźne spodnie i sportową kurtkę.
— Wcześnie wstałeś — rzekł głośno. — A może wcale się nie kładłeś?
— Rzeczywiście, nie spałem dzisiaj — odpowiedział Ecuyer docierając wreszcie do kanapy przed kominkiem i siadając na niej ciężko.
Tennyson odnalazł brandy i nalał Ecuyerowi dużą porcję.
— Wyglądasz na zmęczonego.
— Bo jestem wykończony — westchnął Ecuyer. — Stało się coś strasznego. Coś, co nie przydarzyło nam się nigdy przedtem. W każdym razie ja o niczym takim nie słyszałem.
Tennyson dorzucił drewna do kominka, podszedł do kanapy i usiadł obok Ecuyera. Bose stopy oparł na stoliku do kawy. Poruszał palcami. Miłe ciepło ognia ogrzewało podeszwy.
Ecuyer wypił jeszcze jeden duży łyk brandy.
— A ty nie pijesz? — spytał. Tennyson pokiwał przecząco głową.
— Dla mnie za wcześnie.