— Rzeczywiście. Ale co tam, co siebie będę żałował, przecież w ogóle nie spałem… — znowu pociągnął z kieliszka.
— Ale chyba przyszedłeś po to, żeby mi o czymś powiedzieć, prawda? — spytał Tennyson. — Wyraźnie ci to nie idzie. Jeśli zmieniłeś zdanie, to nie ma sprawy…
— Nie, trudno mi tylko zebrać się w sobie, ale… musisz to wiedzieć. Chociaż to dosyć przykra sprawa.
Tennyson nie odrzekł nic, oczekując na ciąg dalszy. Ecuyer rozpoczął opowieść upijając co chwila trochę brandy.
— Od dłuższego czasu odkładałem na później obejrzenie drugiej kostki z Nieba. Jak wiesz, ostatnio zdobyłem się wreszcie na zrobienie tego. Pytałeś mnie zresztą o to. Powiedz mi, Jason, czy obejrzałeś w końcu pierwszą kostkę z Nieba?
— Nie, jakoś nie mogłem się do tego zmusić. Może się bałem. Sama myśl o zrobieniu tego wywoływała we mnie dreszcz zgrozy. Ale powinienem był to zrobić. Być może odnalazłbym coś, co pomogłoby mi szybciej wyleczyć Mary.
— Tak samo właśnie czułem się przed obejrzeniem drugiej kostki — rzekł Ecuyer. — Ciągle odkładałem to na później znajdując coraz to nowsze powody uzasadniające zwłokę. Chyba po prostu bałem się tego, co tam ujrzę. Nie wiem zresztą. Starałem się przeanalizować moje postępowanie, ale nie doszedłem do żadnych konkretnych wniosków. I w końcu, wczoraj wieczorem zdecydowałem się.
— Więc widziałeś ją?
— Nie, Jason, nie widziałem.
— Czemu nie? Nie powiesz mi chyba, że stchórzyłeś w ostatnim momencie?
— Nie o to chodzi. Nie znalazłem kostki.
— Jak to — nie znalazłeś kostki?
— Po prostu. Nie ma jej. Nie ma jej tam, gdzie ją odłożyliśmy. O miejscu ukrycia wiedziałem tylko ja i stary Ezra. Znasz Ezrę, to robot obsługujący archiwa.
— Tak, znam.
— Postępował zgodnie z procedurą. Zawsze tak robił. Dotychczas nigdy niczego nie przeoczył. Zawsze wykonuje dokładnie to, czego się od niego wymaga.
Przecież pracuję z nim od wielu lat i powierzyłbym mu własne życie.
Tu Ecuyer na chwilę przerwał opowieść. Jednak po krótkiej pauzie ciągnął dalej:
Kiedy otrzymujemy kostkę, przynoszę mu ją, a on wkłada ją do sejfu. Po obejrzeniu przeze mnie kostka może zostać przesłana do Watykanu, a kiedy stamtąd wraca, zostaje umieszczona w jednej z szufladek archiwum. Dosyć często zdarza się, że kostka nie idzie od razu do Watykanu, albo nawet wcale tam nie trafia, jeśli stwierdzimy, że jej zawartość nie jest na tyle istotna. Tym niemniej jednak nawet w takim przypadku sześcian trafia do odpowiedniej szufladki. Ezra opracował już specjalny system. Nie wiem, jak to robi, może zwyczajnie przechowuje adresy w swojej pamięci, ale mimo że mamy tysiące kostek, jeśli spytasz go o jakąś od razu bez zająknienia wskaże ci miejsce, gdzie jest przechowywana. Nigdy się nawet nie zawaha. Idzie prosto do właściwej szufladki i wyciąga potrzebny ci sześcian. Mimo że, o ile wiem, nie istnieje żaden specjalny sposób rejestrowania nadchodzących kostek, Ezra potrafi odnaleźć wszystko, czego zażądasz. Oczywiście, posiadamy zabezpieczenie chroniące nas przed niepowołanymi gośćmi.
Tennyson pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Ezra jest jedynym, który zna umiejscowienie kostek?
— Dokładnie. Jest co prawda parę kostek, które odnalazłbym bez pomocy Ezry, ale można je policzyć na palcach obu rąk.
— Ale mówisz, że do momentu, gdy obejrzysz nową kostkę, pozostaje ona w sejfie? Rozumiem przez to, że kostka z zapisem Nieba również znalazła się w sejfie, ale potem znikła, tak?
— Zgadza się, Jason. Ezra otworzył sejf, ale kostki tam nie było. Znaleźliśmy tam trzy inne sześciany, ale nie ten, którego szukaliśmy. Żadnego z nich wcześniej nie oglądałem…
— Może po prostu ktoś przez pomyłkę źle ją podpisał?
— Nie, żaden z tych trzech sześcianów nie był tym, którego szukałem. Chciałem mieć pewność, więc obejrzałem natychmiast wszystkie trzy.
— Kto mógł otworzyć sejf?
— Nikt. Ani ja, ani nikt inny. Tylko Ezra.
— Cóż, w takim razie Ezra…
— To niemożliwe — natychmiast przerwał mu Ecuyer. — Wierzę mu bardziej niż sobie samemu. Ta praca to jego życie. Cała jego egzystencja skupia się wokół Programu Poszukiwań. Bez niego byłby nic nie wart. Jest przywiązany do programu jeszcze bardziej niż ja. Pracuje o wiele dłużej ode mnie. Zadanie to zostało mu przydzielone na samym początku, wiele wieków temu.
— A może ktoś z Watykanu…
— Bez szans. Nawet Papież. Ezra jest lojalny wobec programu, a nie wobec Watykanu.
— W takim razie ktoś musiał odnaleźć kombinację. Myślisz, że to możliwe?
— Chyba tak, chociaż szansa jest mała. Bardzo mała.
— Może jednak zapomnieliście włożyć ją do sejfu?
— Nie. Ezra zrobił to osobiście. Stałem zresztą obok i widziałem, jak wkłada ją do środka i zamyka sejf.
— W takim razie, co chcesz zrobić?
— Boże, Jason, nie wiem. Ktoś zwyczajnie ukradł kostkę.
— Bo nie chciał, żeby ją oglądano?
Chyba tak. Pamiętaj, że na Watykanie istnieje głęboko religijna frakcja, która chętnie doprowadziłaby do kanonizacji Mary…
Ci sami, którzy czym prędzej chcieliby cię ośmieszyć i zakończyć Program Poszukiwań?
— Tego nie mogę być pewien — odparł Ecuyer — ale chyba masz rację. Gdyby tylko mieli taką szansę…
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Drewno, które Tennyson dorzucił do kominka, zajęło się teraz jasnym płomieniem i paląc się głośno trzaskało. Poranny brzask spowił już cały pokój.
— Ale to jeszcze nie wszystko — rzekł nagle Ecuyer. — Nie powiedziałem ci jeszcze najważniejszego.
— Masz jeszcze jakieś dobre wiadomości?
— Pierwsza kostka z zapisem podróży Mary do Nieba również zniknęła.
Rozdział 39
LJ o Watykanu dotarła plotka krążąca już po całym Końcu Wszechświata: „Mary dokonała cudu. Usunęła szramę z twarzy Jill. Położyła rękę na jej policzku, a blizna zniknęła…”
Pielęgniarka twierdziła, że widziała cud na własne oczy. Mary poprosiła Jill, by się pochyliła, tak aby mogła jej dosięgnąć. Gdy tylko chora dotknęła policzka dziennikarki, straszna szrama znikła. Twarz nie była już oszpecona znamieniem.
Cud! Cud! Cud!
Nie ulegało wątpliwości. Ci, którzy widzieli Jill, rozpowiadali wszystkim, że informacje te są prawdziwe, gdyż na twarzy dziennikarki rzeczywiście nie ma już żadnej blizny.
Gdy Jill spostrzegła, że przechodnie przyglądają się jej badawczo, a potem na widok braku znamienia głośno oznajmiają cud, ukryła się w domu.
Grupka zdenerwowanych kardynałów przekazała informację Jego Świątobliwości, a Papież jakby zirytowany ich głupotą, cmoknął kilka razy, wydał z siebie inne, podobne odgłosy dezaprobaty i poradził kardynałom, aby przyjęli bardziej sceptyczną postawę do momentu, gdy poznają więcej faktów. Gdy jeden z kardynałów zaproponował, aby zwołać kościelną komisję sądową, mającą na celu stwierdzenie zasadności kanonizacji Mary. Papież odpowiedział, że jest jeszcze o wiele za wcześnie, aby podejmować takie decyzje. Widać było wyraźnie, że Jego Świątobliwość jest raczej niezadowolony z zaistniałej sytuacji i nie da się przekonać do pod-iecia jakichś dalszych, bardziej stanowczych kroków.
Automatycznie, prawie instynktownie ogłoszono święto. Robotnicy na fermach, w ogrodach i sadach porzucili swoje miejsca pracy i połączyli się w procesji kierującej się do Watykanu. Drwale przybiegli z lasu. Wielu mnichów i innych pracowników Watykanu nadchodziło ze wszystkich stron, żeby przyłączyć się do wesołego tłumu. Strażnicy Watykanu robili, co mogli, aby uchronić go przed zalewem wiwatującej gawiedzi. W obszernej bazylice ludzie i roboty walczyli o kawałek podłogi, na którym mogliby uklęknąć i pomodlić się. Dzwony kościelne na początku milczały, ale później zaczęły rozbrzmiewać gromko, aby zaskarbić sobie przychylność tłumu wykrzykującego hasła skierowane przeciw obojętności Watykanu na oczywisty cud.