Grupki ludzi zbierały się wokół kliniki śpiewając psalmy na cześć Mary, tratując rosnące w ogrodzie krzewy i kwiaty. Strażnicy nie wpuszczali jednak rosnącego z minuty na minutę tłumu do środka kliniki.
Mary budząc się usłyszała krzyki: „Mary! Mary! Mary!”. Kiedy po chwili udało jej się z trudem usiąść na łóżku, zdziwiła się, czemu jej imię wykrzykiwane jest tak głośno. Pielęgniarki nie było w pokoju, gdyż przeszła do innego pomieszczenia, gdzie z okna lepiej mogła obserwować rozwój sytuacji.
Mary, zbierając wszystkie siły, wyślizgnęła się z łóżka i podpierając na stojącym obok krześle usiłowała przyjąć pozycję wyprostowaną. Na chwiejnych nogach podeszła do drzwi i opierając się o ścianę doszła korytarzem aż do wielkich drzwi wejściowych, które jak zwykle były otwarte, wpuszczając świeże powietrze i chłód poranka.
Tłum zauważył ją w momencie, gdy przechodziła przez próg trzymając się jedną ręką framugi i starając się nie upaść. Nagle zapadła cisza, wszystkie spojrzenia zwróciły się w jej stronę dostrzegając cierpienie i niekwestionowaną świętość w wizerunku stojącej w drzwiach kobiety.
Staruszka podniosła zaciśniętą dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym i pogroziła wpatrzonym w nią twarzom. Jej głos był cienki, piskliwy i drżący. W zupełnej ciszy niósł się jednak daleko.
— Niegrzeczni! — skrzeczała nerwowo. — Niegrzeczni! Niegrzeczni!
Rozdział 40
Wygląda na to, że nikogo nie ma w domu — rzekł Tennyson do Ecuyera.
— Dlaczego?
— Nie widzę dymu z komina.
— To jeszcze nic nie znaczy.
— Może nie. Ale Decker zawsze rozpala w kominku. Czasami może to być mały ogień, ale tak czy inaczej pali się, dzięki czemu dorzucając trochę więcej drewna, Decker w każdej chwili może wzniecić płomienie. Nigdy dotąd nie widziałem, żeby z komina nie unosił się dym, kiedy jest w domu.
— Cóż, zaraz zobaczymy — westchnął Ecuyer. Kontynuowali wspinaczkę na wzgórze. Zdezelowany pojazd Deckera stał zaparkowany po drugiej stronie chaty. Pomiędzy dwoma drzewami służącymi za podpórki znajdował się starannie ułożony stos drewna na opał. Zaraz obok rozpoczynał się ogród z równymi, zazielenionymi już grządkami pełnymi warzyw oraz dość pokaźną kępą różnokolorowych kwiatów posadzonych w rogu działki.
— Przyjemny widok — zauważył Ecuyer. — Nigdy tu jeszcze nie byłem.
— Nigdy nie poznałeś Toma?
— Nie. Niełatwo go spotkać. Jest niezbyt towarzyski. Myślisz, że będzie chciał z nami rozmawiać?
zwykle były otwarte, wpuszczając świeże powietrze i chłód poranka.
Tłum zauważył ją w momencie, gdy przechodziła przez próg trzymając się jedną ręką framugi i starając się nie upaść. Nagle zapadła cisza, wszystkie spojrzenia zwróciły się w jej stronę dostrzegając cierpienie i niekwestionowaną świętość w wizerunku stojącej w drzwiach kobiety.
Staruszka podniosła zaciśniętą dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym i pogroziła wpatrzonym w nią twarzom. Jej głos był cienki, piskliwy i drżący. W zupełnej ciszy niósł się jednak daleko.
— Niegrzeczni! — skrzeczała nerwowo. — Niegrzeczni! Niegrzeczni!
Rozdział 40
Wygląda na to, że nikogo nie ma w domu — rzekł Tennyson do Ecuyera.
— Dlaczego?
— Nie widzę dymu z komina.
— To jeszcze nic nie znaczy.
— Może nie. Ale Decker zawsze rozpala w kominku. Czasami może to być mały ogień, ale tak czy inaczej pali się, dzięki czemu dorzucając trochę więcej drewna, Decker w każdej chwili może wzniecić płomienie. Nigdy dotąd nie widziałem, żeby z komina nie unosił się dym, kiedy jest w domu.
— Cóż, zaraz zobaczymy — westchnął Ecuyer. Kontynuowali wspinaczkę na wzgórze. Zdezelowany pojazd Deckera stał zaparkowany po drugiej stronie chaty. Pomiędzy dwoma drzewami służącymi za podpórki znajdował się starannie ułożony stos drewna na opał. Zaraz obok rozpoczynał się ogród z równymi, zazielenionymi już grządkami pełnymi warzyw oraz dość pokaźną kępą różnokolorowych kwiatów posadzonych w rogu działki.
— Przyjemny widok — zauważył Ecuyer. — Nigdy tu jeszcze nie byłem.
— Nigdy nie poznałeś Toma?
— Nie. Niełatwo go spotkać. Jest niezbyt towarzyski. Myślisz, że będzie chciał z nami rozmawiać?
— Pewnie. Nie jest dzikusem ani gburem. To cywilizowany, wykształcony człowiek.
— Powiedz mi jeszcze raz dokładnie, co ci powiedział o Niebie?
— Tylko raz wyrwało mu się, że chyba wie, gdzie znajduje się Niebo. Później już nigdy nie powracał do tego, a ja nie chciałem go do tego zmuszać. Bałem się, że zamknie się w sobie i nie powie już nic więcej na ten temat. Chciałem dać mu trochę czasu.
— Może teraz wyjawi nam coś więcej. Będziemy musieli mu wytłumaczyć, jakie to dla nas ważne. Jeśli nie znajdziemy kostek, nie będzie już żadnej możliwości znalezienia potrzebnych nam współrzędnych. Być może nawet z kostkami nie mieliśmy wielkich szans, ale teraz nie mamy dosłownie żadnych. A tym razem zgadzam się z tobą w zupełności, że cholernie potrzebujemy tych współrzędnych. Ktoś musi wybrać się do Nieba.
— Mam nadzieję, że Tom naprawdę wiedział, co mówi — odezwał się Tennyson. — Chociaż nie dam za to głowy. Wcześniej byłem tego pewien, ale teraz, kiedy przyszło co do czego, zaczynam mieć wątpliwości. Opowiadał mi o tym, jak jego statek wpadł w jakieś tarapaty i musiał salwować się ucieczką w kapsule ratunkowej. W ten sposób przybył tutaj.
Doszli do chaty. Tennyson zapukał do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Zapukał ponownie.
— Może śpi — powiedział do Ecuyera.
— Wątpię — odparł Ecuyer. Usłyszałby. Rozejrzyjmy się.
Obeszli całe podwórze wołając Deckera, ale znikąd nie otrzymali żadnej odpowiedzi. Wrócili do chaty. Tym razem Ecuyer załomotał głośno do drzwi. Poczekali chwilę, po czym Ecuyer zapytał:
— Myślisz, że możemy wejść?
Tak. Decker nie miałby chyba nic przeciwko temu. On nie ma nic do ukrycia.
Ecuyer nacisnął na klamkę i drzwi się uchyliły. Weszli do środka i przez chwilę przyzwyczajali wzrok do panującej tam ciemności.
Pokój był posprzątany i czysty.
Tennyson rozejrzał się i rzekł:
— Nie ma strzelby. Zawsze wisiała tam, nad kominkiem. Torbę podróżną i śpiwór trzyma na półce nad stołem, ale ich też nie ma. Wygląda na to, że wyruszył na jedną ze swoich wypraw po kamienie.
— Na jak długo?
— Nie wiem. Pewnie zależy to od wielu rzeczy. Kiedyś zaprosił mnie na taką wycieczkę. Powiedział, że jeśli będę miał parę dni wolnego, mogę z nim iść. Wynika z tego, że pewnie zazwyczaj zajmuje mu to tylko kilka dni. Podejrzewam, że niedługo wróci.
— Jason, musimy zdobyć informacje najwcześniej, jak to tylko możliwe. Nie możemy pozwolić, żeby odłam teologiczny zyskał nad nami zbyt dużą przewagę. Gdybyśmy ogłosili, że zapewne niedługo wybierzemy się w podróż do Nieba, z pewnością zamknęłoby im to usta.
— Widzę, że naprawdę się ich boisz…
— Jeśli uda im się umocnić, doprowadzą do zakończenia Programu Poszukiwań. Zawsze tego chcieli. Wyeliminować nas albo przynajmniej dyktować, co mamy robić. Jest jeszcze gorsza możliwość. Mogą narzucić nam interpretację naszych odkryć. Zrozum, nie obawiam się o siebie. Nic mi nie zrobią. Mogę zostać i zająć się czym innym. Może nawet pozwoliliby mi kontynuować pracę nad programem, dając mi złudne Poczucie, że robię coś ważnego. Ale tak czy inaczej, Program zostałby zniweczony. A ja nie mogę do tego dopuścić. To przecież dusza Watykanu. Jeśli chcą, niech się bawią swoimi teologicznymi zabawkami, ale prawdziwy cel może zostać osiągnięty tylko dzięki Programowi Poszukiwań.