Выбрать главу

Kiedy tak stali, spoglądając na zbitą grupę dalekich budynków, z oddali doszło ich bicie dzwonów.

— To dzwony kościelne — rzekł powoli Ecuyer. — Czemu biją w dzwony? Na pewno nie jest to odpowiednia pora na bicie w dzwony. Używa się ich tylko o określonych godzinach. A poza tym chyba biją wszystkie jednocześnie…

Mocniejszy podmuch wiatru przywiał jeszcze wyraź-niejszy odgłos bicia wielkich dzwonów watykańskich.

— Teraz poznaję. To dzwony z bazyliki — powiedział Ecuyer. — Do diabła, co się tam dzieje?

Obydwaj w pośpiechu ruszyli w kierunku Watykanu.

Rozdział 41

Jeszcze nigdy w życiu tak jej nie poniżono. Nigdy dotąd nie była też równie wściekła. O co chodziło tym ludziom? Co odbiło tej głupiej pielęgniarce, żeby opowiadać takie bzdury?

Jill trzasnęła drzwiami zamykając je za sobą i szybkim krokiem przeszła przez pokój. Usiadła na kanapie przed kominkiem, ale nie mogła tam jakoś wytrzymać. Podniosła się i nerwowo zaczęła się przechadzać po pokoju.

Przecież to nie Mary dokonała cudu, niezależnie od tego, co mówiła pielęgniarka. Po pierwsze nie był to cud, a po drugie dokonał tego Jason. Gdyby tylko udało się kogoś do tego przekonać, to na pewno wkrótce zdołałaby znaleźć jakieś sensowne wytłumaczenie tego faktu. Ale, niestety, nic nie wskazywało na to, żeby ktoś chciał jej słuchać. Zresztą to nie ona powinna wyjaśnić całe zajście, tylko Jason, a była pewna, że on nie zechce tego uczynić. Nie próbowała więc nawet dyskutować z hasłami wykrzykiwanymi przez tłum na ulicy.

Zatrzymała się na chwilę, po czym usiadła na kana-pie wpatrując się w mały płomyczek skaczący po prawie wypalonych kawałkach drewna w kominku. Za jakiś czas będzie musiała wyjść i stanąć twarzą w twarz z otaczającym ją światem. Mimo to każda cząstka jej własnego „ja” instynktownie sprzeciwiała się akceptacji rzeczywistości. Chciała tylko schować się tutaj liżąc rany powstałe na skutek publicznego poniżenia. Wiedziała jednak, że w końcu będzie musiała wyjść z ukrycia. Watykan jej nie pokona, nikt jej jeszcze nigdy nie pokonał. Zdarzało się przecież, że Jill Roberts musiała stawić czoło trudniejszym wyzwaniom.

I jeszcze coś: na pewno nie zdołają wyrzucić jej z Watykanu. Tkwiła po uszy w dokumentach i nie miała zamiaru teraz odchodzić. Nagle uzmysłowiła sobie, jak bardzo zmienił się jej punkt widzenia od momentu, gdy przybyła tutaj. Czuła wtedy wstręt i rozczarowanie. Złościły ją dyplomatyczne gierki, jakie prowadzili kardynałowie starając się zniechęcić ją do przyjeżdżania na Koniec Wszechświata i nie odpisując na jej listy. Dlatego gdy zaproponowano jej pracę, w pierwszym momencie odmówiła. Od tamtej pory jej punkt widzenia i priorytety się zmieniły. Zajęło jej trochę czasu, zanim się zorientowała w znaczeniu prac prowadzonych na Watykanie nie tylko dla robotów, ale również dla ludzi i to nie tylko dla tych, żyjących na Końcu Wszechświata, ale w dowolnym miejscu kosmosu. Wyraźnie wyczuwało się tutaj wielkość ludzkiej myśli i idei, do której nie mogła odwrócić się plecami. W pewien sposób stała się więc częścią programu i chciała nią pozostać, razem z Jasonem, który również był znaczącym elementem układanki. Tak czy inaczej, powtarzała sobie, nie opuści Końca Wszechświata, nawet gdyby chciała, bo Jason jest tutaj szczęśliwy i odnalazł w tej dziwnej społeczności taki styl życia, jaki mu odpowiadał. A od niego przecież nie odejdzie. Nie mogła nawet o tym myśleć. Szczególnie po tym, co stało się poprzedniej nocy, kiedy dotknął palcami jej twarzy i starł hańbę, którą nosiła dotąd na policzku. Z całą pewnością była to hańba, mogła to sobie teraz wyraźnie powiedzieć, chociaż przez cały czas starała się sobie wmówić, że tak nie jest. Traktowała bliznę z otwartością niepodobną kobiecie, pyszniąc się nią, skoro nie mogła jej ukryć, i oznajmując całemu światu, że wcale się nią nie przejmuje.

Ale nie tylko Jason zatrzymywał ją tutaj. Drugą osobą był stary kardynał Enoch, który przychodził do niej każdego dnia i opadając ciężko na krzesło obok jej biurka rozmawiał z nią długimi godzinami, zupełnie jakby ona sama była zwykłym robotem albo jakby on był zwykłym człowiekiem. Przypominał trzęsącego się staruszka, ale nigdy nie odważyła się pomyśleć o nim jak o głupcu. Po prostu taki już był. Nigdy nie przypuszczała, że robot mógłby być miły, a Enoch nie dość, że był miły, troszczył się o nią bardziej niż powinien. Na samym początku tytułowała go „eminencją” zgodnie ze ścisłymi wskazówkami protokołu watykańskiego, ostatnio jednak często zapominała się i plotkowali jak dwoje niefrasobliwych nastolatków. Nie miał nic przeciwko temu. Może nawet uważał za przyjemność rozmowę z kimś, kto na pewien czas był w stanie zapomnieć, że zajmuje wysoką pozycję w hierarchii watykańskiej.

Jason opowiedział jej o świecie równań i teraz nagle zaczęła się zastanawiać, jak też mógł on wyglądać. Doktor opisał jej swoje przeżycia najlepiej, jak potrafił, starając się nie zapomnieć o niczym, co widział i czego doświadczył. Były to jednak miejsca i wydarzenia, które niełatwo przychodziło opisywać. To, co tam przeżył, z trudnością mieściło się w mózgu ludzkim, a już na pewno nie dawało się ubrać w słowa i przekazać innemu człowiekowi. „Nie potrafię ci tego powiedzieć, Jill” mówił do niej. „W każdym razie na pewno nie wszystko. Trudno mi znaleźć słowa, gdyż widziałem tam rzeczy, które nie zostały jeszcze przez nikogo nazwane.”

Krzyki i hałasy na ulicy nie ustawały. Może mnie szukają? — zastanawiała się. Zapewne sprawia im satysfakcję patrzenie na dowód wielkiego cudu, który odmieni ich życie. Co za idioci!

„Widziałem tam rzeczy, które nie zostały jeszcze nazwane.” Była to zapewne kultura tak stara i samowystarczalna, że bazowała na daleko rozwiniętym systemie logiki, którego żaden człowiek nie był w stanie pojąć. Coś jak fuzja jąder atomowych w epoce kamienia łupanego z jej prymitywnymi narzędziami. Oczyma duszy widziała grupkę sześcianów siedzących na wielkiej, zielonej równinie i manipulującym symbolami i wykresami bawiącymi się w jakąś skomplikowaną grę lub rozwiązującymi problemy. A może symbole i wykresy były wizualnym obrazem myśli obcych, jakiegoś zespołu filozofów siedzących na nieformalnym seminarium, kłócących się i dzielących włos na czworo, marnujących swój cenny czas lub też formułujących nowe, uniwersalne prawdy. Być może istoty ze świata równań kiedyś w przeszłości spenetrowały cały czas i przestrzeń, a teraz cofnęły się do miejsca, z którego na początku wyruszyły, i starają się podsumować i przeanalizować wszystko, co widziały i odczuły?

Ależ musiały się zdziwić, gdy Jason tak brutalnie wtargnął do ich świata, pomyślała. Był on formą życia podobną do tych, które prawdopodobnie widziały wcześniej i o których zapomniały albo które w jakiś sposób pominęły w swoich badaniach. Nic dziwnego, że zachowały się tak, jak się zachowały. Po prostu szalały mieniąc się barwami i zmieniając równania i wykresy. Nic dziwnego, że zbudowały z równań dom, który miał ukryć Jasona przed ich wzrokiem. Mimo to jednak dały mu prezent, taki, jak daje się gościowi przychodzącemu z wizytą.

Usiadła wygodniej starając się uspokoić i zebrać myśli. W tym momencie w jednym z rogów zacienionego pokoju zauważyła migotanie. Mam jakieś majaki, pomyślała z przestrachem, tego jeszcze brakowało.

Migotanie zamieniło się w mglistą kulę świecącego pyłu, malutkich, drobnych iskierek.