Tak, to bez sensu, rzekł w duchu Tennyson. Nie wierzę, żeby ludzie ze świata równań nie posiadając żadnych danych potrafili odnaleźć miejsce, które Mary nazwala Niebem. Przecież to może być dosłownie wszędzie. Na przykład w jakiejś odległej galaktyce albo nawet innym wszechświecie. Chociaż z drugiej strony, mogło to równie dobrze być gdzieś zupełnie blisko. Przecież Decker uważał, że wie, gdzie to jest. Co oznacza, że prawdopodobnie był tam albo znajdował się przynajmniej gdzieś w okolicy. Ale właściwie nie jesteśmy pewni, czy Decker mówił prawdę. Zresztą nigdy się już tego nie dowiemy.
Ecuyer stał przy drzwiach. Powoli otworzył je i wyjrzał na zewnątrz. Mały placyk przed kliniką był szczelnie wypełniony tłumem oczekującym na wieści o Mary. Kiedy Tennyson szedł do kliniki, zbiorowisko było dość pokaźne, teraz jeszcze się zwiększyło. Wszyscy jednak stali cicho, nie odzywając się nawet słowem, co było dziwne w przypadku tak ogromnego skupiska ludzi.
Ecuyer postąpił parę kroków do przodu, a tłum przyglądał mu się uważnie.
Wiedzą już, co Ecuyer chce im powiedzieć, ale czeka-ją, pomyślał Tennyson. Roboty i ludzie czekają w ciszy na ogłoszenie śmierci Mary. Nareszcie będą mieli swoją świętą.
Ecuyer mówił cicho, nie podnosząc głosu:
— Mary odeszła na spoczynek. Przed chwilą. Zmarła po cichu, z uśmiechem na ustach. Nie mogliśmy zrobić nic więcej.
Tłum zaszemrał. Odgłos przypominał nabieranie powietrza do ogromnych płuc.
Oddech ulgi? — pomyślał Tennyson. Koniec oczekiwania.
Nagle ktoś o donośnym głosie, raczej człowiek niż robot, zaintonował modlitwę. Inne głosy natychmiast przyłączyły się do niego i już po chwili echo modlitwy wypowiadanej przez setki ust odbiło się od murów Watykanu. Niedługo potem dzwony bazyliki zaczęły głośno bić.
Ecuyer wrócił do Tennysona i razem wyszli z kliniki.
— Nie powinieneś przyłączyć się do nich? — spytał Tennyson. — Nie przejmuj się mną.
— Nie przejmuję się… — zaczął Ecuyer, ale nie dokończył swej myśli. Zamiast tego rzekł: — Gdyby tylko Mary mogła to wszystko widzieć, na pewno roześmiałaby się. Była dewotką. Chodziła regularnie na mszę, spędzała długie godziny modląc się na klęczkach. Nie robiła tego bynajmniej na pokaz ani z chęci przypochlebiania się, po prostu religia była dla niej wszystkim.
No i doczekała się. Znalazła Niebo, pomyślał Tennyson, ale nie powiedział tego na głos.
Przez pewien czas szli w milczeniu. Potem Ecuyer spytał:
— Co czujesz?
— Smutek — odparł Tennyson.
— Nie jesteś temu winien. Pamiętaj, nie mogłeś nic na to poradzić.
— Cóż, lekarz zawsze ma poczucie winy. To kara, jaką ponosi się za wybranie tego zawodu, cena, jaką się płaci za przywilej bycia uzdrowicielem. Ale z czasem zapomnę o tym.
— Muszę cię na razie pożegnać. Mam parę spraw do załatwienia. Dasz sobie radę?
— Pójdę na spacer — odparł Tennyson. — To na pewno poprawi mi humor.
Jill poszła do biblioteki mówiąc, że praca pozwoli jej oderwać się na chwilę od rzeczywistości. Tennyson nie chciał wracać do mieszkania, bo bez Jill cały dom wydawał mu się zbyt pusty. Nie miał więc innego wyboru. Zresztą, tak jak powiedział Ecuyerowi, spacer na pewno dobrze mu zrobi.
Wycieczka nie była jednak na tyle ekscytująca, aby mógł zapomnieć o ostatnich wydarzeniach. Nadal odczuwał jakiś dziwny niepokój i wyraźnie słyszał monotonne bicie dzwonów bazyliki.
Spacerował już dobry kwadrans, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że znajduje się na ścieżce prowadzącej do chaty Deckera. Zatrzymał się i zaczął wracać. Nie mógł iść do chaty przyjaciela, po prostu nie mógł. Pomyślał, że minie pewnie jeszcze trochę czasu, zanim odważy się to zrobić.
Skręcił na szlak prowadzący na szczyt górski, który często odwiedzał. Siadał tam i godzinami obserwował wieczny spektakl poruszających się cieni dalekich gór. Wspinając się na szczyt, jeszcze wyraźniej słyszał bicie dzwonów bazyliki.
Usiadł na płaskim głazie, tym samym co zazwyczaj, i zapatrzył się na góry. Słońce stało już prawie w zenicie, dzięki czemu stoki przybrały bladoniebieski kolor z ciemniejszymi plamami porastających je lasów. Ośnieżone szczyty jaśniały odbitym światłem słonecznym.
Jak zawsze zmieniają kolory i przesuwają się, pomyślał Tennyson. Już za godzinę będą wyglądać zupełnie Maczej niż w tej chwili. Zmieniają się, a mimo to trwają wiecznie, przynajmniej dla nas. Kiedyś jednak już ich tu nie będzie. Zostaną zrównane do poziomu planety, a pozostałe formy życia będą zamieszkiwać te równiny nie mając nawet zielonego pojęcia, że kiedyś były tu góry. Nic nie jest wieczne.
Gonimy za wiedzą, kurczowo łapiemy się każdego fragmentu informacji, jaki uda nam się uzyskać. Pracujemy bez końca, chcąc otrzymać najważniejszą odpowiedź albo właściwie wiele najważniejszych odpowiedzi, które nie okażą się zapewne odpowiedziami ostatecznymi, ale doprowadzą nas do odkrycia nowych faktów lub czynników. A mimo to próbujemy, nie poddajemy się, ponieważ naszym zadaniem, jako istot inteligentnych, jest kontynuowanie poznawania.
Rozłożył przed sobą dłonie i spojrzał na nie inaczej, niż robił to dotychczas — tak jakby były częścią jego ciała, której nigdy przedtem nie widział. Jeden dotyk tych palców, przyjazny dotyk czułości potrafił usunąć znamię z twarzy Jill. Nie ma co do tego wątpliwości, wielka, czerwona blizna znikła, gdy pieszczotliwie pogłaskał Jill po policzku. Może było to spontaniczne sa-mowyleczenie? Nie, na pewno nie. Jako lekarz wiedział dobrze, że proces taki wymaga czasu, a to, czego dokonał swoim dotknięciem, trwało nie dłużej niż parę sekund.
Otrzymał dar od ludzi ze świata równań, dar jednego świata dla drugiego.
Wciąż przyglądał się swoim dłoniom, wyglądały zupełnie zwyczajnie. Nawet po głębokim namyśle nie mógł znaleźć na nich żadnych istotnych zmian, które stanowiły dowód cudownych możliwości.
Czy to możliwe, że przez tysiąclecia ukryte telenty albo raczej talenty ewolucyjne rozwijały się u członków rasy ludzkiej, po to, aby któregoś dnia mogły zostać odkryte i wykorzystane? Na wszystkich etapach historii ludzkości pojawiają się opowieści o uzdrowicielach, leczących przez nałożenie dłoni. Do posiadania takich właściwości przyznawało się wiele osób, ale nigdy nie zdołano udowodnić, czy rzeczywiście były one w stanie leczyć w ten prosty sposób.
Ponadto była jeszcze kwestia Szeptacza. Zanim Decker przybył na Koniec Wszechświata, nikt nie był w stanie dojrzeć diamentowej chmurki, pod której postacią ukrywał się jego przyjaciel. Decker jednak nie tylko potrafił go zobaczyć, ale również rozmawiać z nim. Mimo to nie udało mu się zjednoczyć z umysłem Szeptacza. Udało się to dopiero Tennysonowi i Jill. Na czym w takim razie polegała różnica między nimi? Czyżby należało to przypisać ukrytym dotąd możliwościom drzemiącym w doktorze i dziennikarce?
Tak czy inaczej, w przypadku usunięcia znamienia Jill w grę wchodziły na pewno zupełnie inne powody. Przecież już wiele razy przykładał dłoń do policzka ukochanej a pieszczota poczyniła cudowne zmiany dopiero po tym, jak powrócił ze świata równań. Jego szczególne umiejętności, magia czy też cokolwiek by to było, z całą pewnością pojawiły się dopiero ostatnio i znał tylko jedno miejsce, skąd mogły wziąć swój początek.
Ponownie spojrzał na dłonie i stwierdził, że są to te same dłonie, którymi posługiwał się przez całe swoje życie. Nie sposób było zauważyć jakichkolwiek śladów magii ani nowo nabytych uzdolnień.