Budowla (lub budowle) była nieskazitelnie biała i nie wyglądała na zbudowaną z kamienia. Budulec przypominał raczej lód powstały z zamrożonej, najczystszej wody. Nie widać w nim było żadnych bąbelków powietrza ani żadnych innych zanieczyszczeń. Nie, to niemożliwe, rzekł do siebie Tennyson. Nawet jeśli nie był to kamień, to na pewno nie był to również lód.
Przez cały czas przejmująca, trudna do opisania muzyka spływała na nich z wież. Kiedy jej słuchali, wydawało im się, że jest to właściwie coś więcej niż muzyka, albo w każdym razie muzyka tak podniosła i piękna, że żaden kompozytor nie byłby w stanie jej stworzyć.
W tej chwili przemówił Szeptacz:
To miejsce nie jest tak puste, jakby się mogło wydawać. Mieszka tu wiele istot. Całe to miejsce tętni życiem.
I rzeczywiście, jakby na zawołanie pojawiło się życie.
Z jednej z wąskich uliczek (a może tuneli?) wyjrzała wielka głowa. Głowa czerwia. Jego czoło było spłaszczone i potężnie opancerzone. Gruba i ciężka skorupa przykrywała całą przednią część głowy. Za skorupą, po obu stronach można było dojrzeć wielkie, podzielone na tysiące małych segmentów oczy. Na czubku głowy sterczał długi czułek. Tennyson, któremu zrobiło się niedobrze z obrzydzenia, zauważył, że głowa znajduje się dobre dwa metry nad ziemią.
Czerw się poruszył. Zaczął powoli wychodzić z uliczki. Za głową ukazało się długie, złożone z segmentów ciało. Kiedy wysunął się na odpowiednią długość, uniósł lekko korpus i wyprostował przykurczone dotąd odnóża. Kiedy na nich stanął, zrobił się wyższy o pół metra.
Podczas gdy z uliczki wyłaniała się coraz większa jego część, skierował się na stojących pośrodku placu przybyszów. Tennyson i Jill powoli cofali się, aż wreszcie stanęli, gdyż drogę tarasowało im pięć bloków. Ich powierzchnie jaśniały krzyczącymi kolorami, a pojawiające się symbole przemykały błyskawicznie ustępując wciąż miejsca nowym.
Czerw w całości wydostał się z tunelu. Miał przynajmniej dziewięć metrów długości i stał pewnie na rozstawionych odnóżach.
Po chwili ponownie zmienił kierunek skręcając w stronę śnieżnobiałej budowli. Wyglądało na to, że zauważył przybyszów, chociaż nie okazał im większego zainteresowania.
Podpełzł do jednej z najbliższych dziur w wieżyczce i podniósł odwłok. Przednie odnóża uchwyciły brzeg dziury i uniosły ciało na odpowiednią wysokość, dzięki czemu mógł zacząć do niej wpełzać. Chwilę jeszcze patrzyli, jak robal znika w dziurze.
Tennyson odetchnął z ulgą.
— Chodźmy się rozejrzeć — rzekł. — Zobaczymy, czy jest tu coś ciekawego.
Nie odkryli jednak żadnych rewelacji. Wąskie uliczki rzeczywiście okazały się tunelami przecinającymi ogromną budowlę w określonych odstępach. Tunele te byty jednak zamknięte. Wewnątrz, jakieś dziesięć metrów od wejścia do tunelu znajdowały się niebieskie drzwi. Parze przyjaciół w żaden sposób nie udało się ich otworzyć. Wspólnie usiłowali napierać na nie z całej siły, ale drzwi nie poddawały się ani odrobinę. Po pewnym czasie wspólnych usiłowań drzwi drgnęły, ale było to wszystko, czego Tennyson i Jill mogli dokonać.
— Jestem pewien, że trzeba je otwierać siłą — rzekł zasapany Tennyson. — Gdybyśmy tylko mieli wystarczająco dużo siły, dam głowę, że można by je otworzyć.
— Czerw przez nie przeszedł — zauważyła Jill.
— Bo jest o wiele silniejszy niż my. Zresztą są to pewnie drzwi zbudowane specjalnie dla tych robali. Prawdopodobnie są jedynymi istotami, które mają wystarczająco dużo krzepy, żeby je otworzyć.
— Tak czy inaczej, myślę, że nie ma wątpliwości, iż to nie jest Niebo. Ale przydałby się jakiś dowód. Nie możemy tak po prostu wrócić i stwierdzić, że to nie jest Niebo. Gdybym miała swój aparat…
— Musimy podróżować z jak najmniejszym balastem. Nigdy nie wiadomo, co znajdziemy u kresu wędrówki, więc trzeba być przygotowanym na szybki i sprawny odwrót.
— Co myślą o tym nasi przyjaciele ze świata równani — spytał Tennyson.
— Są bardzo zdziwieni.
— To tak jak my — dorzuciła Jill.
— Same zdjęcia nie byłyby wystarczającym dowodem — ciągnął Tennyson. — Można je zrobić gdziekolwiek, a my musimy mieć coś lepszego niż całą taśmę filmową.
Przeszli dookoła placu centralnego, ale nie znaleźli nic, co by wzbudziło ich zainteresowanie.
— Jesteśmy uwięzieni — rzekła w końcu zmęczona Jill. — Mamy tylko jedną drogę wyjścia, przez dziury, w których znikają robale. Może Szeptacz przeleciałby się po kanale ciągnącym się za taką dziurą i zobaczył, co jest na drugim końcu? Przecież tam musi chyba być drugi koniec, prawda?
— Ludzie ze świata równań też mogliby to zrobić, bo przecież potrafią unosić się w powietrzu, ale nie chciałbym, żebyśmy teraz rozbijali naszą grupę. Mam przeczucie, że powinniśmy trzymać się razem.
Daleko po drugiej stronie placu inny czerw wysunął się z tunelu i skierował się wprost na nich. W końcu jednak skręcił przechodząc obok grupki przybyszów i niknąc w jednej z dziur w wieżyczkach.
— Nie jestem pewna, czy mogłabym wejść do takiej dziury — rzekła Jill ze wstrętem. — Chyba tylko czerwie ich używają.
— Ale jak na razie nie widać, żeby się nami interesowały.
— Bo stoimy daleko od nich. Poczekaj — tylko, aż wejdziemy do dziury.
— Zastanawiam się — zaczął Tennyson nie zwracając uwagi na słowa Jill — czy Szeptacz mógłby poprosić jednego z naszych matematycznych przyjaciół, żeby ten podszedł bliżej i pozwolił mi wdrapać się na jego szczyt. Dzięki temu mógłbym dostać się do dziury.
— Jeśli ty tam wejdziesz, to ja też — odparła zdecydowanym tonem Jill. — Nie mam zamiaru zostać tu sama.
Każdy z nich chętnie ci pomoże, odpowiedział Szeptacz. Do której dziury chcesz wejść?
Bez różnicy. Naprawdę nie prosiłbym ich o to, ale bez pomocy w żaden sposób nie dosięgnę krawędzi, tłumaczył się Tennyson.
W takim razie wdrap się na tego stojącego za tobą.
W porządku.
— Mam wrażenie, że zupełnie nam odbiło — zauważyła Jill.
Różowoczerwony blok podsunął się do ściany wieżyczki, tuż pod wskazaną dziurę. Blok zaczął się rozpłaszczać, dzięki czemu stawał się coraz niższy i parze przyjaciół łatwiej było wdrapać się na jego grzbiet.
— Podsadzę cię — powiedział Tennyson do Jill.
— Dobra — westchnęła. — Tylko mam nadzieję, że nie będzie to takie straszne, jak mi się wydaje.
Tennyson podniósł dziennikarkę, która wgramoliła się na grzbiet bloku.
— Co za ohyda, czuję się jak na stosie galarety. Zaraz chyba zapadnę się po kolana. A ślisko tu jak cholera — narzekała dziewczyna.
Tennyson wziął rozbieg, podskoczył i jego dłonie znalazły się obok niej, na galaretowatej powierzchni. Jill złapała go za rękę i pomogła wdrapać się na samą górę. Siedzieli przez chwilę trzymając się mocno razem i próbując uchwycić równowagę. Po pewnym czasie bok przestał się tak trząść i wydawało się że nawet lekko zgęstniał, dzięki czemu czuli się bardziej stabilnie. Powoli zaczął się podnosić, a właściwie nie tyle podnosić, co zwyczajnie wyprostowywać do normalnego kształtu.
Dziura w wieżyczce znajdowała się tuż przed nimi. Tennyson podszedł do niej chwiejnym krokiem i ostrożnie wszedł do środka. Chciał podać Jill rękę i pomóc jej przedostać się do otworu, ale dziennikarka zręcznie przesuwając się po galarecie dotarła już do niego.