Выбрать главу

Rozejrzeli się wokół. Dziura była wejściem do kolejnego tunelu, krótszego jednak i nie posiadającego drzwi.

Na samym jego końcu jarzyło się mocne światło. Grunt pod stopami był już solidny więc szybko posuwali się w kierunku światła. Patrząc za siebie zauważyli, że ludzie ze świata równań także znaleźli się w tunelu. Nad pierwszym z nich unosił się Szeptacz.

Kiedy doszli do drugiego końca tunelu spostrzegli, że podłoże tunelu przechodzi w szeroką, białą drogę najwyraźniej ułożoną z tego samego materiału, co mury i wieże. Prowadziła ona w dal ginąc w promienistej poświacie. Zawieszona była w powietrzu, nad widniejącymi w dole budowlami.

Budowle te były ogromne, chociaż ich ogrom skutecznie maskowały strzeliste, niewyobrażalnie wysokie kolumny dosięgające białej drogi. Tak jak większość konstrukcji, i one zbudowane były z białego materiału, którego prawie nie można było dostrzec z powodu oślepiających świateł bijących od nich. Różnokolorowe światła nie układały się w żaden logiczny schemat, a ich migotanie nie wykazywało żadnej synchronizacji.

Wyglądało to wszystko jak wielki karnawał, pomyślał Tennyson, gra świateł i coś na kształt miliona wspaniale udekorowanych choinek z lampkami.

— Patrz — powiedziała Jill wskazując jakiś poruszający się obiekt. — Tam jest jeden z naszych ukochanych czerwi.

— Gdzie?

— Tam. Na jednej z kolumn. Patrz, gdzie pokazuję. Zrobił, co powiedziała, ale dopiero po chwili dojrzał czerwia przyczepionego do kolumny i wspinającego się po niej. Nie wszystkie jego odnóża przywierały do kolumny. Część z nich była najwyraźniej zajęta manipulowaniem przy przewodach wiszących na kolumnie świateł.

— Obsługa techniczna — rzekła Jill. — Czerwie obsługi technicznej. Najwyraźniej właśnie one dbają o prawidłowe funkcjonowanie tego miejsca.

— Możliwe — odparł Tennyson.

— Chodźmy stąd. Zaczynam mieć tego wszystkiego serdecznie dość.

Pospieszyli w dół białą drogą, która teraz zdawała się jarzyć wszystkimi kolorami otaczających ją świateł.

Daleko przed sobą zauważyli wejście do kolejnego tunelu. Kiedy tam dotarli, czekały już na nich cztery istoty. Były to czarne stożki. Zupełnie ciemne, bez jakichkolwiek jaśniejszych punktów na swojej powierzchni, co sprawiało wrażenie, że czerń wysysała wszystkie okoliczne kolory. Posiadały szerokie podstawy i wysokość około półtora metra. Poruszały się bezszelestnie, tak że trudno było stwierdzić, w jaki sposób to robią.

U samego wejścia do tunelu stała umieszczona na kółkach platforma, również cała czarna.

Trzy stożki stały obok platformy. Kiedy Jill, Tenny-son i mieszkańcy świata równań podeszli do tunelu, stożki skutecznie wprowadziły ich na platformę nie wydając z siebie żadnego odgłosu ani nie dając żadnych sygnałów lecz po prostu popychając ich w stronę podestu. Gdy tylko Jill podeszła do krawędzi platformy i chciała z niej zejść z powrotem na ścieżkę, czwarty stożek zablokował jej drogę.

— Chyba chcą, żebyśmy tu zostali — powiedziała do Tennysona.

Kiedy wszyscy znaleźli się już na podeście stożki ustawiły się w jego narożnikach i platforma zaczęła opuszczać się w dół tunelu.

Po chwili wylecieli z tunelu i znaleźli się w ogromnej pustej przestrzeni, tym razem bez kolumn. Trójwymiarowy system dróg oplatał krajobraz prowadząc we wszystkich możliwych kierunkach, plącząc się i wijąc w zasięgu wzroku. Niektóre drogi przeznaczone były jedynie dla środków lokomocji takich jak ten, na którym się właśnie znajdowali. Od czasu do czasu pojawiały się jednak i inne pojazdy, jedne w kształcie owalnych żuków, inne przypominające wysmukłe strzały. Pozostałe drogi najwyraźniej przeznaczone były tylko dla pieszych. Chodziły po nich, skakały, wiły się i czołgały wszystkie możliwe formy życia. Patrząc na nie Tennyson przypomniał sobie kapitana Wędrownika i jego obrzydzenie do załogi składającej się z różnego rodzaju obcych. Spoglądając teraz na pieszych Tennyson zrozumiał wreszcie, o co chodziło kapitanowi. W swoim czasie widział wiele różnych obcych form życia, ale nigdy nie przybierały one tak przerażających kształtów jak te, które widział w tej chwili.

Pomiędzy drogami stały budynki o wszelkich możliwych kształtach i rozmiarach, z małymi ogródkami na zapleczu. Nie były one zbudowane z tego samego materiału co spotkane wcześniej większe budowle. Przede wszystkim były wielobarwne. Wyglądało to tak, jakby ktoś nagle pomieszał makiety architektonicznie różnych projektów, dzięki czemu na jednej powierzchni znalazły się budynki z zupełnie różnych światów.

Platforma zaczęła nagle skręcać zrzucając ich prawie ze swojej powierzchni. Przeskakiwała z drogi na drogę i prawie natychmiast zanurzyła się w kolejny tunel. Kiedy wylecieli z tunelu, znaleźli się w czymś, co wyglądało na wnętrze jednej z większych budowli, które widzieli wcześniej. Platforma powoli opadła na ziemię pomiędzy wieloma innymi pojazdami w miejscu przypominającym parking.

Jill i Tennyson zeszli z podestu, a czworo mieszkańców świata równań podążyło za nimi. Stożki nadal otaczały ich kierując ścieżką pomiędzy pojazdami.

Weszli do jakiegoś pomieszczenia. Na jego przeciwległym końcu, na specjalnym podium rozciągającym się od ściany do ściany siedziała wielka bańka mydlana. Wokół podium w małych grupkach zgromadziły się stożki, a przy bańce usadowił się mały stóg siana z wychylającymi niewyraźnie na tle siana oczami. Podobna do ośmiornicy istota skakała w przód i tył przed bańką. Za każdym razem, kiedy lądowała na ziemi, wydawała z siebie odgłos mlaśnięcia podobny do rzuconej na twardą powierzchnię wielkiej, świeżej wątroby.

Stożki popchnęły ich do przodu, aż stanęli przed bańką mydlaną. Wtedy dopiero zostawiły ich w spokoju.

Bańka była czymś więcej niż tylko wydmuchniętą przez dziecko bańką mydlaną. Z przodu miała małe wgłębienie, w którym widniało coś na kształt twarzy. Twarzy, której istnienia można się było jedynie domyślać. Momentami widać ją było dość wyraźnie, częściej jednak przypominała obłoczek dymu.

Jill patrzyła zaskoczona:

— Jason, pamiętasz tę notatkę, którą napisał Theodosius? Tę, którą znalazłam w koszu na śmieci w sekretnym schowku?

— O Boże, tak! — odparł olśniony Tennyson. — Opisywała właśnie tę bańkę. „Twarz jak unoszący się obłoczek dymu”.

Z obłoczka dymu dobiegł jakiś zgrzytliwy, chropowaty odgłos. Brzmiał jeszcze przez dłuższą chwilę, przybysze zrozumieli, że jest to próba nawiązania z nimi kontaktu.

— Nic z tego nie rozumiem — zauważyła Jill. Próbuje się z nami skomunikować, rzekł Szeptacz. To jasne. Ale ja też nic z tego nie rozumiem.

Brzmi trochę tak, jakby krzyczał na nas. Szeptaczu, myślisz że jest na nas zły?

Wątpię, odparł Szeptacz. Nie wyczuwam w nim żadnej złości.

Jeden ze stożków podleciał i stanął przed bańką. Bańka zaskrzeczała coś do niego, po czym stożek oddalił się. Zapadła cisza. Czuli, że obcy wciąż na nich patrzy, nawet w momentach, gdy dym zasłaniał twarz i nie mogą dostrzec jej wyrazu.

Wydaje mi się, że chociaż nie jestem tego pewien, że posłał po kogoś, kto być może będzie w stanie przetłumaczyć jego słowa, powiedział Szeptacz.

Bańka nic więcej na razie nie mówiła. Również stożki zachowywały milczenie, chociaż nie wiadomo było, czy w ogóle potrafiły wydawać jakieś dźwięki. Jedynym rozlegającym się w pomieszczeniu odgłosem były mlaśnięcia wydawane przez podobną do ośmiornicy istotę skaczącą w przód i tył. Oczy na stogu siana przyglądały im się z zaciekawieniem.