Выбрать главу

Wspomnienia niedawnej powietrznej podróży, obawa przed spotkaniem z dozorcą, nadzieja na wybawienie ż kłopotliwej, łagodnie mówiąc, sytuacji — wszystko to ulotniło się bez śladu. Ta pobladła twarz należała do kogoś, kogo żadną miarą nie powinno być nie tylko tutaj, ale w ogóle na Ziemi. Kogoś, kto pędząc pracowity żywot na dalekim Transplutonie, przygotowywał właśnie jakiś niesłychanie ważny eksperyment. Kogoś, komu mieli niebawem złożyć wizytę, przy okazji niespodzianki, jaką zgotowali ojcu Lidki i Jacka, profesorowi Saperdzie.

Marek znał zbyt dobrze tę twarz, nie tylko z kilku osobistych przelotnych spotkań, ale z fotografii i z trivi, żeby się pomylić. Mimo to w pierwszej chwili pomyślał, że padł ofiarą przywidzenia. Niestety! Im dłużej wpatrywał się w bladego mężczyznę, tym dalej ulatywały jakiekolwiek wątpliwości.

Tam w dole stał we własnej osobie profesor Aleksander Kapica, słynny Kapica, dyrektor Instytutu Planet Granicznych. To on, zamiast przebywać taśm, gdzie słońce jest tylko jedną z gwiazdek, biegł przed chwilą jak oszalały przez kolczaste krzewy. A teraz przyglądał się milcząco i chłodno jasnej głowie chłopca, wyzierającej zza szczytu wieży. Zupełnie jakby ten widok stanowił na przykład naukowy problem, który należało niezwłocznie rozwiązać.

Problem był jednak palący nie tylko z naukowego punktu widzenia. Toteż Marek po dłuższej chwili zupełnej ciszy postanowił odłożyć na później rozwiązanie zagadki dziwnego zachowania Aleksandra Wielkiego Drugiego i jego obecności na macierzystej planecie, a na razie skłonić uczonego, by przedsięwziął wreszcie coś, co pozwoliłoby i jemu wrócić na tę planetę. Jednak w momencie kiedy otwierał usta, żeby dać wyraz swojemu zrozumiałemu zniecierpliwieniu, po przeciwnej stronie budowli rozległ się tupot szybkich kroków. Chłopiec obejrzał się i z radości o mało nie puścił krawędzi wieży. Od przystani szedł, a właściwie biegł… Adam Kapica. A więc profesor spotka się za chwilę ze swoim stryjecznym wnukiem i zarazem asystentem. Wszystkie tajemnice się wyjaśnią, będzie trochę cierpkich uwag, kilka niemiłych słów prawdy, a potem duża śmiechu. Ale zanim jeszcze to wszystko nastąpi, stanie wreszcie obiema nogami na twardej, solidnej ziemi. I odzyska swoją przyrodzoną wagę.

— Halo, Adam! — krzyknął. — Tu jestem! Biegnący potknął się z wrażenia, przeleciał kilka metrów gwałtownie wywijając rękami, po czym stanął jak wryty. Minęło trochę czasu, zanim odszukał wzrokiem głowę Marka, w miejscu gdzie istotnie trudno było się spodziewać czyjejkolwiek głowy.

— Co tam robisz?! — zawołał dziwnym głosem. — Skąd się tam wziąłeś?

Chłopiec wpadł w znakomity humor.

— Odpowiadam na pierwsze pytanie — odkrzyknął naśladując zgrzytliwy głos automatu. — Leżę i patrzę. Odpowiedź na drugie pytanie brzmi: nie wiem. Wszedłem do tej hali i nagle zacząłem się wznosić. Mógłbyś coś zrobić, żeby mnie stąd ściągnąć?…

Adam umilkł. Stał jak skamieniały i wpatrywał się w Marka, jakby ujrzał ducha. Wreszcie uniósł wolno rękę i potarł nią czoło. Następnie szybko rozejrzał się w prawo i w lewo, a dopiero potem ponownie skierował wzrok ku wieży.

— Jak wszedłeś do hali? — zawołał lekko zachrypniętym głosem.

— Stanąłem na ruchomym chodniku i zatrzymałem się dopiero na takiej galeryjce… — chłopiec zrobił pauzę, bo przypomniał sobie, jak to było naprawdę z tym „zatrzymaniem się”. — A potem…

— Potem — przerwał mu Adam — polazłeś prosto pod wieżę, tak?!

— Tak, ale…

— I uniosłeś się, w górę? — Adam nie pozwalał mu dojść do głosu.

— Ale ja…

— Nic nie mów! — rzucił niespodziewanie ostrym tonem młody Kapica. — Muszę teraz pomyśleć…

Łatwo powiedzieć: „nic nie mów”! Z jednej strony hali profesor, też myśli i myśli, jakby tylko po to przedzierał się przez krzaki zostawiając na nich strzępy koszuli, żeby ujrzawszy zawieszonego między niebem a ziemią Marka, popaść w zupełne odrętwienie. A teraz po przeciwnej stronie z kolei jego stryjeczny wnuk.

Nie. Chłopcu stanowczo i nieodwołalnie znudziło się czekanie, aż któryś z tych dwóch na dole raczy pospieszyć z pomocą.

— Adam! — zawołał bardzo głośno. — Zróbcie coś wreszcie! Tu po przeciwnej stronie budynku stoi profesor… i także tylko na mnie patrzy…

— Kto?!!! — Adam skurczył się, jakby chciał jednym skokiem osiągnąć szczyt lejkowatej wieży.

— Profesor Kapica — powtórzył Marek z pewnym zdziwieniem, po czym obejrzał się, stwierdził, że postać w resztkach niebieskiej koszuli trwa niezmiennie na stanowisku, i dodał: — Jest tutaj — wyciągnął wyżej głowę i wskazał brodą miejsce, gdzie stał słynny uczony — Pomóżcie mi!.. — zakończył głosem, który miał zabrzmieć gniewnie, ale niespodziewanie wspiął się w podejrzanie wysokie rejestry gamy.

Wtedy nagle zaczęło się coś dziać. Obaj stojący dotąd bez ruchu mężczyźni jak na komendę ruszyli z miejsca.

Adam puścił się ostrym sprintem z widocznym zamiarem okrążenia budynku. Profesor, choć biegł nieco wolniej, miał jednak znacznie krótszą drogę. Zanim jego młody krewniak zdążył minąć narożnik, Aleksander Wielki Drugi osiągnął bramę. Marek usłyszał jakieś odgłosy bezpośrednio pod sobą. Zerknął w dół akurat w momencie, w którym jaśniejszy krąg na podłodze, znajdujący się pod wieżą, przecięła niebieskawa plama. Profesor Kapica był widać wyposażony w to coś, czego nie miały ani roboty, ani ciekawscy chłopcy. Przebiegł najspokojniej w świecie przez zaklęte „pole” i ani mu na myśl nie przyszło fruwać do góry.

Raptem Marek zdał sobie sprawę, że jego palce ześlizgują się z krawędzi wieży. Moment później zrozumiał, że nagle, stanowczo zbyt nagle, odzyskał swoją zwykłą wagę. Nie był na to przygotowany, przecież utrzymywanie się w dotychczasowej pozycji nie wymagało siły. Zaczął nieubłaganie zsuwać się po pochyłej wprawdzie, ale bardzo stromej wewnętrznej ścianie lejka.

— Lecę! — krzyknął rozpaczliwie. — Adam!..

3. Strzelaj do wszystkiego…

Gładka jak lustro ściana wieży urwała się nagle. Był już wewnątrz hali. Za ułamek sekundy runie na podłogę.

Coś go podtrzymało. Przed oczami przesunęła mu się kula, w której ze zdumieniem rozpoznał jedną z tych osobliwych, ciężkich „pomarańcz”. Równocześnie poczuł, że ktoś chwyta go za rękę. Przygotował się na bolesne szarpnięcie, ale nic takiego nie nastąpiło. Przeciwnie, doznał uczucia, jakby jakaś niesamowicie elastyczna i mocna tkanina nie tyle nawet osłabiła jego upadek, co w ogóle zatrzymała go w locie. Dopiero kiedy najniespodziewaniej ujrzał w górze swoje własne wierzgające bezradnie nogi, pojął, że to ponownie dała znać o sobie ta jakaś siła, dzięki której człowiek na ziemi popadał w stan nieważkości. Moment później wylądował łagodnie na podłodze, ciągle z nogami zadartymi do góry. Wtedy poczuł, że ten ktoś, kto trzymał go za rękę, puścił ją wreszcie, i równocześnie ujrzał Adama. Młody naukowiec przystanął przed jakimś urządzeniem i przesunął sterczącą z niego dźwignię. Natychmiast nogi chłopca, dotąd widoczne na tle nieba, opisały szybki łuk i wyrżnęły w ziemię.

No cóż, ciało mężczyzny w piętnastym roku życia ma swoją wagę. A ta siła, dzięki której wewnątrz lejkowatej wieży można było fruwać jak w kabinie zepsutej rakiety kosmicznej, zniknęła znowu.

— Aj — krzyknął Marek, chwytając się za bose stopy.

— Bardzo zgrabnie to zrobiłem — pochwalił się Adam. — Najpierw wyłączyłem generator pola, żebyś mógł spaść z wieży, a potem, kiedy byłeś tuż nad podłogą, uruchomiłem go znowu. Tak oto sprowadziłem cię miękko na ziemię…