Выбрать главу

— Wcale nie tak miękko —. poskarżył się chłopiec, pocierając obolałe miejsca.

— W ostatniej fazie musiałem ci znowu przywrócić ciężar — wyjaśnił bez cienia skruchy młody naukowiec. — Inaczej pofrunąłbyś z powrotem. No, wstawaj — dodał zmieniając ton. — Wszystko to bardzo mi się nie podoba… — zakończył już zdecydowanie ponuro.

Chłopiec pozbierał się z trudem. Jego wzrok spoczął na aparacie uzbrojonym w feralną dźwignię.

— Czy to jest ten generator? — spytał patrząc z niechętnym podziwem na tajemnicze urządzenie.

— Tak — odrzekł krótko Adam.

— Do czego to właściwie służy?

— Do stymulacji zmiennych pól grawitacyjnych. Rozumiesz?

— Aha — mruknął z mimowolną urazą w głosie chłopiec.

Kapica junior zaśmiał się, ale zaraz spoważniał.

— Opowiem ci o tym dokładniej, tylko nie teraz. Tutaj przeprowadzaliśmy wstępne doświadczenia, żeby sprawdzić teorię mojego dziadka… to znaczy, profesora Kapicy — poprawił się.

— Generatory — mruknął Marek szczególnym tonem. — Wiesz, chciałem, żeby automat przyszedł tu ze mną. Odpowiedział, że nie może, bo ma instynkt samozachowawczy, a nie jest wyposażony w…

— Co do instynktu samozachowawczego — wtrącił gładko Adam — to trzeba będzie pomyśleć, co zrobić, żeby zaszczepić go niektórym żywym chłopcom… coś ty właściwie najlepszego zrobił? — huknął nagle groźnie, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o pedagogicznych obowiązkach osoby dorosłej.

Marek spuścił oczy.

— Przepraszam — bąknął cicho. — I dziękuję. Głupio wyszło — dodał takim tonem, jakby ujawniał jakiś niesłychany sekret

— Już to dzisiaj słyszałem — oznajmił w odpowiedzi Adam. — No, dobrze. Nie mówmy już o tym. Jak to?! — zreflektował się nagle — rozmawiałeś z automatami?

— Aha… — mruknął chłopiec, zaskoczony nagłą zmianą tematu.

— Do stu księżyców! — syknął młody naukowiec. — Co tu się właściwie dzieje?!

Marek zdębiał. Wydawało mu się dotąd, że to on, i tylko on, ma prawo zadać takie pytanie, w dodatku tonem stanowczo bardziej godnym przypadkowej ofiary „szczątkowej energii” aniżeli kogoś, kto w pewnym stopniu mógł się czuć gospodarzem starego Instytutu. Dłuższą chwilę milczeli obaj. Adam najwyraźniej. pogrążył się w myślach, a chłopiec postanowił sobie w duchu o nic więcej nie pytać, przynajmniej dopóki nie opuszczą tego zakazanego miejsca i nie znajdą się znowu nad spokojnym, błękitnym jeziorem. Niektóre postanowienia mają jednak to do siebie, że dziwnie łatwo się o nich zapomina.

Wzrok Marka (błądzący po wnętrzu hali padł w pewnym momencie na jedną z żółtych, ciężkich pomarańcz.

— Czy to — spytał natychmiast, wskazując okrągły przedmiot — także służyło do eksperymentów?

— Tak — rzucił zniecierpliwionym tonem Adam, a chłopiec powiedział sobie w duchu, że jego przygoda należała wobec tego w pewien sposób do programu dokonywanych tutaj doświadczeń. Uruchamiano te jakieś generatory i wysyłano w górę wieży przedmioty, które traciły swój ciężar. Tyle że dawniej zamiast nieproszonych gości używano do tego celu niezbyt regularnych kul wielkości pomarańczy, a wagi dorosłego słonia.

— Ciekawe — odezwał się na głos. — Ja poleciałem do góry, ta kula także, ale profesor Kapica przeszedł tędy jakby nigdy nic. Adam, słuchaj — zawołał nagle, przypomniawszy sobie dziwne zachowanie słynnego uczonego i żałosny stan jego ubioru — co on tutaj robi? I gdzie się schował?!

Młody asystent zmienił się raptownie na twarzy. Zmrużył oczy tak, że pozostały z nich wąskie szparki.

— Właśnie, Kapica! — syknął, chwytając chłopca za ramię. — Mówisz, że wbiegł tutaj, do hali?!

— Tak — Marek odruchowo cofnął się krok do tyłu, usiłując oswobodzić ramię. Ale palce Adama zacisnęły się tylko mocniej.

— Nie mylisz się?

— Skąd — zniecierpliwił się chłopiec. — Widziałem, jak przebiegał tutaj, pod wieżą… czemu ona nie ma dachu?

Adam zignorował pytanie.

— Czy jesteś pewny, że to był on? Mój… — nie skończył.

— Przecież znam profesora Kapicę.

Stryjeczny wnuk, słynnego uczonego umilkł i zamyślił się. Na jego czole pojawiła się głęboka bruzda. Wreszcie westchnął ciężko i potoczył dokoła podejrzliwym wzrokiem. Następnie spojrzał na Marka i teraz dopiero dotarło do jego świadomości, że chłopiec wciąż jeszcze stoi wewnątrz owego jaśniejszego kręgu na podłodze.

— Chodź tutaj — burknął rozkazująco. — Prędzej… — wskazał Markowi miejsce obok siebie.

Wezwany nie pozwolił się długo prosić, tym bardziej że słowom Adama towarzyszył energiczny ruch ręki, wciąż jeszcze zaciśniętej na ramieniu chłopca. W tym momencie jednak zdał sobie sprawę, że nie uzyskał dotąd odpowiedzi na najważniejsze pytanie.

— Dlaczego to wszystko tutaj ciągle jeszcze działa? Automaty, chodniki i te jakieś agregaty? Mówiliście, że Instytut jest opuszczony od roku?!

— Bo jest…

Bosy badacz nie dał jednak tak łatwo za wygraną.

— Myślałem, że mieszka tutaj dozorca —: powiedział patrząc Adamowi prosto w oczy. — Ale potem zobaczyłem profesora Kapicę…

— Nie ma ani dozorcy, ani profesora — burknął opryskliwie młody naukowiec.

Teraz Marek ostatecznie przestał już cokolwiek rozumieć. Co gorsza, z miny Adama wynikało, że on. — asystent słynnego uczonego, który zamiast na Transplutonie jest tutaj, gdzie także go nie ma — wie i rozumie niewiele więcej.

— To kto w końcu jest? — zdołał wydukać chłopiec.

— Chodź ze mną — rzucił zamiast odpowiedzi Adam, ruszając w stronę tarasu, gdzie czekały trzy nieruchome posępne postacie.

Przeszli przez halę i wspięli się po schodkach, prowadzących na galeryjkę.

— Ludzie — powitał ich natychmiast skrzypiący głos — czym mogę służyć?

— Przynieś miotacz — rzucił zdecydowanym tonem Adam. — Poczekaj — wstrzymał automat, który odwracał się już, by wykonać polecenie. — Przynieś dwa. I sprawdź, czy są naładowane.

Kiedy robot zniknął w tunelu, Marek spojrzał na Adama ze zdumieniem i zaniepokojeniem.

— Po co miotacz?

Zapytany wzruszył ramionami.

— Nie wiem. W gruncie rzeczy — dodał zamyślony — powinienem ci być wdzięczny. Postąpiłeś — no, sam wiesz jak, ale dzięki temu odkryliśmy, że w naszym starym Instytucie dzieją się bardzo dziwne rzeczy. Bardzo dziwne — powtórzył po chwili cicho i jakby do siebie.

Wrócił automat. W jego stalowych palcach widniały dwa cylindryczne przedmioty, zaopatrzone w uchwyty i języczki spustowe.

Adam odebrał obydwa miotacze, po czym jeden z nich podał Markowi.

— Znasz się na tym?

— Tak — potwierdził niepewnie chłopiec. — Strzelałem przecież na kursach pilotażu. Ale…

— To dobrze — Kapica junior nie pozwolił mu skończyć. Odwrócił się, zbiegł z powrotem na dolny poziom hali i stamtąd dopiero skinął na Marka, żeby podążył w jego ślady. Kiedy szli już obok siebie mijając pulpity i aparaty, Adam powiedział:

— Uważaj teraz. Idź za mną. Stale za mną. Trzymaj się tak ze cztery, pięć metrów z tyłu. Gdybyś zauważył, że ktoś lub coś porusza się w moją stronę, strzelaj.

— Do tego czegoś?

— Tak. Obojętne, co to będzie. Zrobisz tak, jak mówię?

— A jeśli podejdzie profesor?

— Powiedziałem, strzelaj do wszystkiego, co zacznie się ruszać. Czyżbyś czegoś nie rozumiał?