Выбрать главу

Chłopiec oniemiał z wrażenia. Jak to? Ma strzelać do słynnego uczonego? I to na rozkaz jego własnego stryjecznego wnuka?

— No?! — usłyszał niecierpliwy, ponaglający okrzyk. Niezbyt przytomnie zaczął iść dalej, odruchowo trzymając się określonej przez Adama odległości.

Byli już niedaleko pamiętnego jaśniejszego kręgu pod wieżą, kiedy w umyśle Marka zaczęły kiełkować niejasne na razie podejrzenia. Adam w samą porę przyszedł mu z pomocą. Uratował go przed… nie, lepiej nie myśleć przed czym. Ale czy młody naukowiec spieszył tylko do niego? Powiedział, że nie rozumie, co dzieje się w Instytucie. Tak, ale potem dodał, może przez zapomnienie, że Marek nie mógł widzieć ani dozorcy, ani profesora Kapicy, bo ich tutaj nie ma.

Na jakiej podstawie tak twierdził, skoro nie było go jeszcze na miejscu, kiedy chłopiec widział jednak profesora? Prawda, że ten ostatni postępował dość dziwnie, ale czy przypadkiem to jego zachowanie nie wynikało z obawy przed kimś, kto sprawił, że słynny uczony musiał się ukrywać na opuszczonym poligonie Instytutu Planet Granicznych?

Raz puszczona w ruch wyobraźnia podsuwała Markowi wciąż nowe obrazy, a każdy następny był bardziej ponury od poprzedniego.

Jaki cel mógł mieć Adam w tym, żeby knuć coś przeciwko swojemu stryjecznemu dziadkowi? No cóż, na upartego coś by się znalazło. To coś miało na imię Ina i było szałową blondynką o złotych oczach. Chłopiec widział ją zaledwie dwa razy w życiu, ale pokiwał ze zrozumieniem głową, przypomniawszy sobie, że Adam utonął w tych złotych oczach z kretesem i beznadziejnie. Ina Krasek była także asystentką Aleksandra Wielkiego Drugiego. W przeciwieństwie do Kapicy juniora, przebywała teraz jednak z ich wspólnym mistrzem na Transplutonie. Adam bawił się niby to wesoło w czasie ostatnich trzech tygodni na biwaku nad jeziorem, niemniej zdarzały się chwile, kiedy wpadał w smętną zadumę, a jego zamglone, nieobecne spojrzenie świadczyło wymownie, że młody naukowiec wędruje myślami gdzieś bardzo daleko.

— Czemu nie poleciałeś z profesorem? — spytała go kiedyś Zula w takiej właśnie chwili.

Odpowiedź poprzedziło długie, ciężkie westchnienie.

— Musiałem dokończyć moją część pracy tutaj, na Ziemi. Tak samo jak twój mąż na swoich asteroidach

— wyjaśnił Adam. — Ale niedługo d my obaj będziemy już ma Transplutonie. Wy odbędziecie piękną wycieczkę, profesor Saparda uściska dzieci, których nie widział od tak dawna, a potem… — tu oczy mu zabłysły — potem wy wrócicie leniuchować dalej, do końca wakacji, a my tam wysoko weźmiemy się do roboty.

Wtedy gdy Adam to mówił, wszystko wydawało się jasne i logiczne. Teraz jednak Marek pomyślał, że cała ta przemowa mogła być tylko dymną zasłoną.

A jeśli słynny Aleksander postanowił zrezygnować z pomocy swego stryjecznego wnuka przy przeprowadzaniu tego jakiegoś superważnego eksperymentu? Adamowi było zbyt trudno pogodzić się z tą decyzją, tak ze względu na jego zainteresowania naukowe, jak i, jeśli nie przede wszystkim, dlatego że nie mógł ścierpieć rozłąki ze złotooką, więc w jakiś niezrozumiały sposób ściągnął starego profesora na Ziemię i uwięził. Tak, przy takim założeniu Ina Krasek mogła stać się przyczyną przeobrażenia zdolnego, młodego asystenta w zbrodniarza, spiskującego przeciwko swojemu wielkiemu i słynnemu krewnemu. Przecież wtedy kiedy Marek powiedział mu, że po przeciwnej stronie budynku stoi ukryty w krzakach profesor Kapica, Adam raczej się przestraszył, niż zdziwił. Dopiero grubo później stwierdził, że żadnego profesora tu nie ma.

Chłopiec pogrążony w czarnych jak pochmurna noc rozmyślaniach poczuł nagle dotkliwy ból.

— Aj! — syknął wykonując serię podskoków na jednej nodze.

Adam natychmiast znalazł się obok niego.

— Co się stało? — spytał gorączkowo. — Ktoś rzucił czymś w ciebie?

— Nie — mruknął chłopiec. Spojrzał z urazą na ciężką „pomarańczę”, z którą przed chwilą zetknął się wielki palec jego bosej stopy. — Potknąłem się…

Młody naukowiec lub, jak kto woli, młody zbrodniarz, przyjrzał się podejrzliwie podskakującej postaci.

— Uważaj — burknął. — Jeszcze całą tę budę zwalisz nam na głowę.

Ponieważ jednak wspomniana ewentualność na razie przynajmniej nie wchodziła w rachubę, ruszyli dalej. Ale ból palca odbił się osobliwym echem w głowie poszkodowanego. Chłopiec jakby otrzeźwiał. Niedawne podejrzenia i zawiłe motywy knowań Adama wydały mu się nagle śmieszne oraz nonsensowne. Kto niby miałby dybać na słynnego uczonego? Jego własny stryjeczny wnuk, oddany bez reszty swojej pracy oraz perspektywie, jaką nauka otwierała przed ludzkością, właśnie dzięki tajemniczemu wynalazkowi Kapicy seniora? Nonsens. Kosmiczna bzdura! Zresztą dlaczego niby Aleksander Kapica miałby pozbawiać Adama możliwości uczestniczenia w decydującym eksperymencie? Poza tym gdyby dyrektor Instytutu Planet Granicznych rzeczywiście został przez Adama czy kogokolwiek innego uprowadzony ze stacji na Transplutonie, to z pewnością wiedziałby już o tym cały świat…

W tym momencie pojaśniałe oblicze Marka ponownie zasnuło się cieniem. Przyszło mu na myśl, że cały świat może od trzech tygodni pasjonować się tajemniczym zniknięciem uczonego. Ale oni przybywając nad jezioro odcięli się przecież od tego całego świata. Ba, wyłączyli nawet.radio. A on jednak widział starego profesora. I co miały znaczyć słowa: „strzelaj do wszystkiego, co się poruszy”? Przecież tutaj poruszały się tylko roboty, i właśnie nie kto inny, jak sam słynny Kapica, w postrzępionej, niebieskiej koszuli…

Nie — powiedział sobie w duchu chłopiec. — Wszystko to rzeczywiście zakrawa na kosmiczną bzdurę, ale coś tu naprawdę jest grubo nie w porządku.

Spojrzał z niechęcią na miotacz w swojej dłoni. Wydało mu się, że chłodna, matowa powłoka śmiercionośnej broni zaczęła go nagle parzyć.

Doszli niemal do samego końca hali. Wtedy dopiero Adam zwolnił. Rozejrzał się raz i drugi, po czym stanął przed jakąś jakby szafą zamkniętą pancernymi drzwiami. Otworzył je bez trudu i zajrzał do środka.

— Tak jak myślałem — mruknął. — Uważaj teraz — dodał z naciskiem. Chłopiec odruchowo zacisnął mocniej pałce na uchwycie miotacza. Adam pochylił się i wsadził głowę do wnętrza szafy. Chwilę coś w niej robił. Marek nie słyszał żadnych odgłosów poza przyspieszonym oddechem swojego towarzysza. Wreszcie głowa tego ostatniego ukazała się znowu. Zamknął powoli pancerne drzwi i spojrzał na chłopca niezbyt przytomnym wzrokiem.

— Tak jak myślałem — powtórzył niemal szeptem.

— Główne bloki energetyczne są nieczynne — powiedział nieco głośniej.

— Co to znaczy? — spytał ponuro Marek.

Adam wzruszył ramionami.

— To znaczy, że do urządzeń Instytutu nie dociera energia elektryczna — spojrzał na świecące pod sufitem lampy, na gotowe do usług roboty, czekające na podwyższeniu po przeciwnej stronie hali, wreszcie utkwił wzrok w owym feralnym kręgu, na który padały przechodzące przez pustą wieżę promienie słoneczne.

— Jak to? — wyjąkał chłopiec — więc dlaczego to wszystko działa?…

— Właśnie, dlaczego? — odburknął niezbyt przytomnie zapytany. — Chwileczkę — ożywił się nagle. Przeszedł kilka metrów i stanął przed pulpitem, nad którym umieszczono prostokątny ekran. Nacisnął jakieś klawisze i naraz ekran ożył. Jego tarcza rozjaśniła się matowym srebrem.

— Kiedy zamknięto Poligon? — spytał Adam.

Chłopiec przyjrzał mu się nieufnie.

— Mówiłeś, że rok temu, ale… — zaczął.

Młody naukowiec przerwał mu jednak niecierpliwym gestem.

— Siódmego maja ubiegłego roku — zabrzmiał łagodny męski głos, który dobiegał nie wiadomo skąd.