Выбрать главу

— Czy twoje przystawki pamięciowe mają pełny zapis od tego dnia do dzisiaj? — pytał dalej Adam. Tym razem Marek nie próbował wyręczać w odpowiedzi głównego komputera Instytutu.

— W zapisie jest luka od siódmego do jedenastego maja zeszłego roku. Przez cztery dni byłem nieczynny. Powód — brak dopływu energii. Potem wszystko wróciło do normy.

— Co robiłeś od jedenastego maja do dzisiaj?

— Wykonywałem polecenia.

— Czyje?

— Człowieka.

— Kim jest ten człowiek?

— Jednym z tych, którzy opracowywali dla mnie programy.

— Przecież mówiłem, że to profesor… — zdołał wyszeptać Marek.

— …psst! — przerwał mu ze złością Adam. — Skąd teraz czerpiesz energię? — zwrócił się ponownie do komputera.

— Rezerwowe łącza baterii słonecznych — padła odpowiedź.

Adam uderzył się otwartą dłonią w czoło tak, że odgłos siarczystego plaśnięcia poniósł się po całej hali.

— Idiota! — zawołał. — Skończony bałwan! — dodał uznając poprzednie zdanie za niewystarczające. — Idioci — zdecydował się w końcu na liczbę mnogą.

Chwilę panowało kłopotliwe milczenie.

— Gdzie jest teraz człowiek, który ostatnio wydawał ci polecenia?! — w tonie tego pozornie niewinnego pytania zabrzmiała groźba.

— Instytut — odpowiedział komputer swoim niezmiennie pogodnym głosem. — Główna hala…

— Tutaj, wiem! Ale w której części hali?

— Blok siedem… — zdążył wymówić komputer, zanim niewidoczne głośniki wydały przenikliwy zgrzyt, po którym nastała cisza. Równocześnie zgasły lampy. Olbrzymia sala pogrążyła się w mroku, rozjaśnionym jedną smugą słonecznego światła, wpadającą przez otwartą wieżę.

— Szybko za mną! — Adam wyminął karkołomnymi skokami kilka najbliższych maszyn i rzucił się w stronę otwartej bramy.

Trudno myśleć biegnąc ile sił w nogach, chociażby to były nogi opromienione sławą na zawodach międzyszkolnych. Toteż Marek nie zastanawiał się nad tym, dlaczego Kapica junior biegnie do wyjścia, chociaż komputer stwierdził, że poszukiwany przez niego człowiek przebywa wewnątrz hali. Robił tylko co mógł, żeby nie zostać zanadto z tyłu.

Minęli bramę i znaleźli się na oświetlonej słońcem przestrzeni. Ścieżka omijała stalową kratownicę, na której rozpierała się talerzowata antena, a następnie wpadała między wysokie krzewy. Za następnym zakrętem wybiegli na niewielką polanę, gdzie stały jakieś niskie, błyszczące urządzenia. Chłopiec już, już chciał sobie skrócić drogę i wskoczyć na płaski dach pierwszego z nich, kiedy usłyszał ostry krzyk:

— Stój! Stań zaraz!

Z największym trudem udało mu się zatrzymać kilka centymetrów przed ścianką niegroźnie wyglądającej konstrukcja. Adam szarpał właśnie czarną rączkę, wystającą z tej ścianki. Coś zasyczało, po czym z płaskiego dachu wypłynął obłoczek białego dymu. Teraz dopiero chłopiec przyjrzał się bliżej umieszczonym na polance urządzeniom. Były pokryte drobną siateczką zbudowaną z ostrych, lustrzanych szybek. Uprzytomnił sobie, że jeszcze moment a jego bose stopy dotknęłyby tego „dachu”, i skóra na nim ścierpła. Pamiętał takie siateczki. Z jedną zawarł już raz bliższą znajomość.

Adam, uporawszy się z czarną rączką, zaczął na odmianę wyszarpywać z wnętrza konstrukcji wielki, czerwony kabel. Kabel początkowo stawiał opór, co wyraźnie odbiło się na twarzy młodego mężczyzny, która przybrała piękną, wiśniową barwę. Gdy nagle puścił, naukowiec poleciał z rozpędu dwa kroki do tyłu i usiadł na wysypanej żwirem ścieżce. Powietrzem wstrząsnął krótki, lecz dosadny okrzyk.

— Zrobiłeś sobie coś? — zatroskał się niezbyt szczerze Marek.

Adam zamruczał gniewnie, po czym niespodziewanie zaśmiał się wesoło.

— Ja nie — powiedział wstając. — Ale mało brakowało, a ty powtórzyłbyś swoje doświadczenia sprzed kilku lat, kiedy to, jak mówi Zula, uciekałeś i wołałeś: parzy! parzy! parzy!

Marek spochmurniał.

— Wiem, że to są baterie słoneczne — rzekł urażonym tonem.

Adam przyjrzał się urządzeniom i spoważniał.

— Tak. Stąd brał prąd…

— Kto?!

To ostatnie pytanie pozostało jednak bez odpowiedzi. Znad jeziora dobiegł słaby powiew wiatru. Liście na krzewach zaszeleściły, po czym ponownie zamarły w bezruchu. Było zupełnie cicho.

— Chodź — powiedział wreszcie Adam, ruszając w powrotną drogę do głównego budynku dawnego Instytutu. — Teraz nic nam już nie grozi — dodał jakby do siebie.

Chłopiec mimo woli spojrzał na miotacz, który ciągle trzymał w prawej dłoni.

— To już nie muszę strzelać? Do wszystkiego co się poruszy?

— Mam nadzieję — odrzekł Adam — że nie będzie do kogo. Tutaj już nic się nie poruszy…

Marek przemilczał, że to „już” bardzo mu się nie spodobało. Jego towarzysz wyłączył baterie słoneczne. Ba, nawet przeciął główny kabel, którym prąd wytwarzany przez te baterie płynął do hali. Czy robiąc to zaszkodził czemuś lub… komuś?

Wewnątrz budowli Adam skierował się od razu w stronę pomostu, na którym nadal stały roboty. Tylko pomarańczowe lampki w ich masywnych głowach już się nie świeciły. Tutaj zniknął chłopcu z oczu.

Po chwili, w absolutnej ciemności panującej pod galeryjką, rozległ się głuchy łoskot. Chłopiec poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Gotów był przysiąc, że ten odgłos wydało bezwładne ciało człowieka, padające na podłogę. Chciał krzyknąć, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Zachował jednak władzę w nogach. Sam nie wiedział, kiedy stanął z powrotem pod otwartą bramą wejściową i patrzył na Adama, który wyłaniał się właśnie z mroku.

— Tam się ładował… — mruknął młody naukowiec, po czym zaśmiał się ponuro. — Można powiedzieć, że urządził sobie mieszkanko…

„Ładował się”? Mieszkanko? Ten odgłos upadku?

— Kto? — wybełkotał Marek. — Profesor?

Adam bez słowa odebrał mu miotacz i znowu dokądś poszedł. Wrócił już bez broni i nie zatrzymując się ruszył prosto w kierunku jeziora. Stanął dopiero na nabrzeżu.

Słońce prażyło jeszcze silniej niż przed południem, a mimo to przez plecy chłopca przebiegł niemiły dreszcz, kiedy zachowujący się tak podejrzanie młody mężczyzna położył nagle ręce na jego ramieniu i spojrzał mu prosto w oczy. Te zrobiły się natychmiast duże, okrągłe i niebieściutkie jak samo niebo.

— Posłuchaj — powiedział śmiertelnie poważnie Adam — nikomu ani słowa, dobrze? Mam nadzieję, że jesteś mężczyzną i mogę ci zaufać…

Marek chciał coś odburknąć, ale ugryzł się w język. Zapytał tylko, siląc się na obojętny ton:

— A co z profesorem?

Spojrzenie Kapicy juniora poszybowało daleko, ponad jeziorem.

— Z jakim profesorem?

— No…

— Nie było tutaj żadnego profesora. Od roku — dodał z naciskiem Adam, znowu zwracając się do chłopca. — I nie mówmy już o tym. Kiedyś wszystko ci wytłumaczę — rzucił zdawkowo. — Na razie niech ci wystarczy to, co sam widziałeś… i co przeżyłeś. Że też nie miałem ze sobą aparatu fotograficznego! — wykrzyknął nagle z udanym żalem. Człowieku! — zaśmiał się głośno — to dopiero byłaby bomba! Nowa ilustrowana opowieść rodzinna! Kiedy siedziałeś na tej wieży, a potem lądowałeś jak meteoryt. Z zadartymi nogami. Ha, ha, ha… Meteoryt z nastroszoną czupryną i wypiętym siedzeniem. Ha, ha, ha…

Marek zmrużył oczy i przyglądał się posępnie rozbawionemu mężczyźnie. Ten spostrzegł wreszcie, że chłopiec nie podziela jego wesołości. Przestał się śmiać, ale jego twarz pozostała uśmiechnięta, gdy powiedział: