Выбрать главу

— Głowa do góry stary! Polatałeś sobie aż miło, zobaczyłeś Instytut, a w dodatku pomogłeś mi… — urwał. Błysnął białymi jak kreda zębami i zmienił nieco ton:

— Nie rób takiej ponurej miny. Nic się nie stało… chociaż licho wie, do czego mogłoby dojść, gdybyś mnie tu nie ściągnął… panie ciekawski. A teraz wracamy — rzucił stanowczo. — Tamci cały czas umierają ze strachu. Dalej!

Wydawszy ten rozkazujący okrzyk, wskoczył do czekającej u nabrzeża motolotki. Rozwinął linkę holowniczą, po czym cisnął ją Markowi wołając:

— Przyczep kajak!

Chłopiec nie ociągając się dłużej zbiegł po pochylni.

— Och, jak fajnie — wyrwało mu się mimo woli, kiedy jego obolałe nogi otoczył kojący chłód wody. Przywiązał koniec linki do dzioba kajaka, a następnie wskoczył do lotki i usiadł obok Adama. Za rufą zaszumiało. Sam silnik pracował niemal bezgłośnie.

— Jak przepłynąłeś pod mostkiem?

— Wykopałem kanał — Kapicy juniora nie opuszczał dobry humor.

Łódka uniosła się nad powierzchnię i mknęła w stronę przesmyku, łączącego Jezioro Tajemnic z błękitną, spokojną wodą, otoczoną cichym lasem, na którego skraju rozbili wakacyjny obóz.

Nagle Adam podskoczył, jakby go coś ukąsiło.

— Czy to ty zabrałeś pantoplan?!

Upłynęła dłuższa chwila, zanim Marek oprzytomniał i mógł odpowiedzieć. Jeśli oczywiście godzi się nazwać odpowiedzią coś, co zabrzmiało mniej więcej tak:

— Cococo?…

— Pantoplanu nie ma — poinformował go zwięźle młody naukowiec. — Pytam, czy to ty go zabrałeś?

— Ja? — niebotyczne zdumienie w głosie chłopca mówiło wszystko. Zresztą Adam najwidoczniej ani przez chwilę nie traktował poważnie przypuszczenia, że to właśnie jego współpasażer był sprawcą zniknięcia ciężkiego pojazdu. Bo niby kiedy miałby to zrobić? Niemal od świtu siedział z Lidką i innymi nad jeziorem, a potem wyruszył od razu na swoją wielką wyprawę.

Na twarz Adama raz jeszcze nasunęła się ciężka, mroczna chmura. Poruszył lekko gałką przy sterach. Łódź przyspieszyła. Mostek rósł w oczach i wkrótce musieli zwolnić. Lotka osiadła na wodzie i łagodnie, samym rozpędem wpłynęła na płyciznę. Obydwaj wyskoczyli za burtę. Po chwili sapiąc głośno unosili łódź, która i tak zresztą szurała dnem po piaszczystym dnie przesmyku. Marek pomyślał z mimowolnym uznaniem o Adamie. Płynąc mu na ratunek (czy tylko?), musiał sobie przecież radzić sam. I poradził sobie.

— Halo!

Ten głos dobiegł z góry. Zatrzymali się i obejrzeli. Mostek był tuż za nimi. Musieli dobrze zadrzeć głowy, żeby ujrzeć stojącego na nim, przechylonego przez poręcz mężczyznę.

— Halo, panie Adamie — zawołał ponownie człowiek na mostku. Poznali go od razu. Był to miejscowy leśniczy, Romejko. Na drodze stał jego lekki łazik, służący jako środek komunikacji, holownik do ciągnięcia zwalonych pni i poduszkowiec na wypadek wylewów. Zaopatrzony był także w agregaty do gaszenia pożarów, chowane płozy, dzięki którym zimą zmieniał się w elektryczne sanie i dodatkowo w weterynaryjny sztucer do wstrzeliwania chorym zwierzętom lekarstwa na odległość.

— Dzień dobry panu — powiedział uprzejmie Adam. Odsapnął i spytał. — Czy pan specjalnie tu na nas czekał?

— Tak — stary leśniczy pokiwał głową i uśmiechnął się. — Był u mnie Jacek. Powiedział, że zginął wam ten wielki pojazd, którym można latać na księżyc — zaśmiał się cicho. — Od razu pomyślałem, że to jakiś kawał, bo któżby tu kradł jakieś pojazdy! Ostatni raz złodziej pojawił się w tej okolicy dwieście lat temu. Czytałem w kronikach leśnictwa. Był to niejaki Alan Svennson, który przyjechał z jakiegoś bardzo wielkiego miasta i kiedy zobaczył kubek pełen żywicy, to nie mógł się powstrzymać, żeby go nie ukraść. Zeznał, że przedtem nigdy w życiu nie widział prawdziwego drzewa. Teraz w miastach jest ich już ponoć pełno, tylko że zawsze co las to las… ale ja sobie gadam, a zatrzymałem was przecież, żeby powiedzieć, że ten żartowniś, który to zrobił…

— Co zrobił? — nie wytrzymał wreszcie Adam.

— No ten, który wam zabrał tę wielką maszynę — powiedział cierpliwym tonem Romejko — nie uprowadził jej zbyt daleko. Kiedy Jacek odszedł, pomyślałem, że pójdę sam poszukać zguby — zaśmiał się znowu. — I znalazłem. Stoi sobie spokojnie na tej polance z trzema świerkami, którą nazywacie kartoflanym uroczyskiem, czy jakoś tak…

Kartoflane uroczysko! Tam wybrali się kiedyś na pieczenie ziemniaków, które jednak po wyjęciu z gorącego popiołu okazały się, delikatnie mówiąc, niejadalne. Dopiero potem wyszło na jaw, że Anna, wysłana do pobliskiego kombinatu rolnego po ziemniaki, zamiast prawdziwych wzięła z jakiejś starej skrzyni syntetyczne, wyprodukowane dla zabawy przez sędziwego dyrektora gospodarstwa, który obecnie liczył sto siedemdziesiąt wiosen, a od stu sześćdziesięciu nie parał się już przetwarzaniem najrozmaitszych odpadków w sztuczne kartofle. Polana z trzema świerkami stała się wówczas widownią zbiorowego szału wesołości.

— Tam jest pantoplan? — upewniał się z niedowierzaniem Adam.

— Pewno. Stoi sobie jakby nigdy nic. Znalazłem go niemal od razu…

Ale Adam zrezygnował z wysłuchania dalszego ciągu opowieści sympatycznego pana Romejki.

— Pchamy — skinął energicznie na Marka i na powrót chwycił burtę motolotki. Wspólnymi siłami przeciągnęli łódkę przez płyciznę, wspomagani zachęcającymi okrzykami leśniczego.

Kiedy lotka zakołysała się na głębszej wodzie błękitnego jeziora, Adam odwrócił się.

— Podrzuci mnie pan tam? — poprosił leśniczego.

— Przecież czekam — odpowiedział ten spokojnie.

Asystent sławnego profesora, który był i którego nie było w opuszczonym Instytucie, ruszył w stronę zaparkowanego leśnego łazika.

— Płyń prosto do obozu — mówił do Marka, wspinając się na stromy brzeg. — Powiedz im, żeby przestali szukać. Pewnie do tej pory buszują po lesie, zaglądając za każdy krzaczek. Niedługo wrócę. Ale pamiętaj — zatrzymał się i raz jeszcze spojrzał chłopcu prosto w oczy — o tamtym ani słowa!

4. Spisek

Lidka była sama. Miała na sobie złocisty kostium kąpielowy, w którym wyglądała jak marzenie. Jej kasztanowe włosy lśniły w promieniach słońca, torujących sobie drogę przez konary sosen.

Dziewczyna siedziała na ławeczce przed kuchenką umieszczoną na kamieniach i przygotowywała obiad. Obok niej leżały srebrzyste pojemniki żywnościowe i konserwy. Nad promiennikiem drgało rozgrzane powietrze. Zajęta pracą nie spostrzegła Marka, który nadszedł ścieżką biegnącą od przystani. Chłopiec natomiast na jej widok zaczął zwalniać… zwalniać… aż stanął. Zapomniał o bolących nogach, pragnieniu, nawet o nieszczęsnym profesorze w postrzępionej koszuli.

W pewnej chwili odruchowo przygładził swoją niesforną, jasną czuprynę. Następnie, równie, odruchowo i całkowicie bezwiednie powiedział:

— Ooooch…

Dziewczyna podskoczyła, jakby tuż obok ktoś odpalił rakietę, utkwiła w Marku spojrzenie szeroko otwartych oczu i opuściła ręce. Jeden z pojemników potoczył się bezszelestnie po grubej warstwie igliwia. Chwilę siedziała bez ruchu, po czym z iście kobiecą logiką, jak osądził chłopiec, zrobiła nadąsaną minę.

— Dlaczego mnie straszysz?! — syknęła. — Co to za kawały?!

Marek przymknął na moment oczy, otworzył je ponownie i bez słowa usiadł na skraju ławeczki po przeciwnej stronie obozowej kuchni. Następnie bardzo powoli i ostrożnie wyprostował nogi. Mimo że zaciskał zęby, wyrwało mu się ciche syknięcie.