— Stało ci się coś? — Lidka nagle zmieniła ton. — Wiesz, jak się tu wszyscy o ciebie martwili?!
— Niepotrzebnie. Wszyscy?…
— No…
— Powiedz mi — chłopiec przypomniał sobie, co obiecał Adamowi — gdzie jest reszta? Szukają jeszcze pantoplanu?
— Skąd wiesz… Marku! To ty zabrałeś pojazd?! — wycelowała w niego palec. Chłopiec jednak nie ugiął się przed tym oskarżycielskim gestem.
— No wiesz… — mruknął z urażoną godnością własną uczonego, któremu zarzucono, że nie umie tabliczki mnożenia. — Jeśli uważasz, że byłbym zdolny do czegoś takiego, to… — nie skończył, ale nie ulegało wątpliwości, że odpowiedź twierdząca spowoduje straszne następstwa.
— To skąd w takim razie wiesz, że nie ma pantoplamu? — Lidka zrobiła chytrą minę.
Chłopiec uśmiechnął się słabo.
— Spotkałem Adama — powiedział niepewnie, myśląc równocześnie, że słówko „spotkałem” nie oddaje zbyt wiernie istoty sprawy.
Lidka uniosła się odrobinę, po czym znowu usiadła.
— Byłeś… tam? Naprawdę?
Chłopiec uchylił się od odpowiedzi.
— A potem leśniczy powiedział nam, że znalazł pantoplan na tej polance… wiesz, tym naszym uroczysku.
— Kartoflanym?
— Uhm.
Oczy dziewczyny nadal świeciły jak dwa płomyki.
— To spotkaliście Romejkę? Gdzie? Czy był także… tam?
Markowi i tym razem udało się ominąć pułapkę.
— Powiedz mi — poprosił podnosząc się z wyraźnym trudem — gdzie są Zula, Anna i Jacek? Jeśli jeszcze szukają…
— Właśnie idą — mruknęła dziewczyna zawiedzionym tonem.
Chłopiec odwrócił się i ujrzał tych, o których pytał, wychodzących właśnie na polankę.
— Och, jesteś! — krzyknęła Zula. Przebiegła kilka kroków, zanim przypomniała sobie, że są powody, dla których powitanie powracającego podróżnika powinno wypaść nieco chłodniej. Zwolniła i nasrożyła się.
— Zwariowałeś do reszty?! — wyręczyła mamę Anna. — Nie dość, że uciekasz, niby to do Instytutu, to jeszcze kradniesz pantoplan! — Zatrzymała się przed winowajcą i mówiła zdyszanym, gniewnym głosem: — A my przez ciebie zdzieramy nogi po całym lesie. Kiedy przyjedzie ojciec, powiem mu, że nie powinien zabierać na Transplutona niedowarzonych sztubaków!
— Gdzie w końcu byłeś? — Zula wyminęła zgrabnie Annę i stanęła między nią a Markiem.
— Mniejsza gdzie byłem — odpowiedział niegrzecznie chłopiec. Zreflektował się i zawołał z wyrzutem: — Mamo!..
— „Mamo” — powtórzyła Anna wydymając ironicznie wargi. Lidka wydała jakiś cichy okrzyk, niestety lub na szczęście zgoła niezrozumiały, a Zula uśmiechnęła się niespodziewanie.
— Z człowiekiem, który ma świeżo za sobą ciężkie przejścia, należy postępować rozważnie — stwierdziła filozoficznie. — My także — obejrzała się na Annę i Jacka — musimy trochę ochłonąć. Przestraszyłeś nas… ale tę historię odłóżmy na później. A teraz powiedz, czy wiesz coś o pantoplanie?
— Jest na uroczym kartoflisku… to znaczy kartoflim… no! — zezłościła się Lidka, która postanowiła wyręczyć Marką, ale z wielkiego pośpiechu poplątał jej się język.
— Na uroczysku? — domyśliła się Zula. — Naprawdę? — spojrzała pytająco na chłopca.
— Tak.
— Ty nim tam pojechałeś?
— Nie.
— Stał się coś dziwnie rozmowny — zauważył od niechcenia Jacek. Jajogłowy brał udział w przetrząsaniu lasu, dotarł, nawet do domu pana Romejki, a mimo to wyglądał, jakby przed chwilą wrócił od fryzjera i zdążył się jeszcze przebrać. Ten fakt nie wiedzieć czemu do reszty wyprowadził Marka z równowagi.
— Mówię, jak mi się podoba — zrobił kilka kroków w stronę Jacka i przybrał pozycję bokserską. — Masz coś przeciwko temu?
Brat Lidki cofnął się i wycedził przez zęby:
— Skłonność do agresji była cechą ludów pierwotnych. Kiedy będę dyrektorem instytutu, zaangażuję socjologów, na wypadek gdybyśmy kiedyś w kosmosie mieli spotkać istoty na niższym stopniu rozwoju. Poza tym, powtarzam: w szkołach powinni lepiej uczyć historii, i to poczynając od młodszych klas…
— Oprócz skłonności do agresji cechą umysłów pierwotnych było także, o ile mi wiadomo, bezgraniczne zadufanie w sobie — parsknęła Lidka. — W każdym razie ja słyszałam o tym w młodszych klasach…
— Może już dosyć? — wtrąciła pojednawczym tonem Zula. Poprawiła wdzięcznym ruchem swoje piękne czarne włosy i uśmiechnęła się. — Pogadaliście sobie, a teraz pomóżcie Lidce przygotować obiad. Po jedzeniu łatwiej dojść do porozumienia… tego nauczono mnie już w najstarszych klasach… — zaśmiała się cicho i Marek miał w tej chwili ochotę objąć mamę, jak to robił będąc w klasach najmłodszych…
Dłuższą chwilę nikt nic nie mówił. Lidka nie potrzebowała właściwie pomocy, bo wszystko było już gotowe. Anna nakryła tylko składany stolik, a Marek przyniósł wodę mineralną i colę, które studziły się w pobliskim, specjalnie pogłębianym, piaszczystym źródełku.
Usiedli na brzozowej ławeczce i łowili smakowite zapachy, dobiegające z promiennika.
— Więc jak to właściwie było z tym pantoplanem? — teraz dopiero zagadnęła Zula.
— Wracaliśmy z Adamem i spotkaliśmy pana Romejkę. Powiedział nam, że kiedy dowiedział się o zaginięciu pojazdu, sam zaczął go szukać — wyjaśniał Marek — i że znalazł go na kartoflanym uroczysku. Wtedy Adam kazał mi wrócić tutaj, żebyście przestali szukać, a sam pojechał z leśniczym jego łazikiem…
— To znaczy — skwitowała spokojnie mama — że zaraz powinien być. Więc kto właściwie zabrał pojazd?
Jacek zrobił minę, jakby chciał powiedzieć „jeszcze się pytasz”, ale poprzestał na tym. Anna prychnęła. Tylko Lidka spojrzała na Zulę z przejęciem.
— Właśnie — wyszeptała. — Czy ktoś chciał go… ukraść?
Znowu zapanowała cisza.
— Takie rzeczy się nie zdarzają… — orzekł wreszcie kategorycznie Jacek. — Osobiście sądzę, że…
Nikt nigdy nie dowiedział się jednak, co przyszły dyrektor Instytutu sądzi o domniemanej kradzieży, bo z głębi lasu dobiegły odgłosy jakby nadciągającej burzy. Lekko zadrżała ziemia. Na głowy siedzących posypały się suche sosnowe szpilki. Moment później pomiędzy drzewami ujrzeli opasłe cielsko pantoplanu. Pojazd zatrzymał się tam, gdzie leśna droga przechodziła w wąską ścieżkę. Usłyszeli stuk zatrzaskiwanej klapy włazu i po chwili na polankę wbiegł Adam.
— Co, obiad?! — rzucił wesoło na widok skupionej przy stole gromadki. — Świetnie! Jestem głodny jak wilk…
— Umyj ręce — powiedziała zamyślona Zula.
Adam stanął zdziwiony.
— Co? Oczywiście, umyję…
Zula zreflektowała się i parsknęła śmiechem, któremu mimo powagi sytuacji zawtórowali wszyscy obecni.
— Jakbyś wychował dwoje takich ancymonków — prześliznęła się czułym spojrzeniem po twarzach Anny i Marka — to także mówiłbyś czasem od rzeczy…
— To wcale nie było od rzeczy — zaprzeczył rycersko Adam znikając w namiocie, z którego za chwilę wyszedł z ręcznikiem i mydłem. Umył ręce i twarz, prychając przy tym z zadowoleniem. Następnie podszedł szybko do stołu.
— Zguba się znalazła — powtórzył informację, przekazaną już przez Marka. — Nie wiem, komu przyszło na myśl pobawić się w pilota, ale z pewnością nie był to nikt z nas. Gorzej nie zachowałaby się najbardziej niezdarna małpa. Ugrzązł w piasku i nie tylko nie potrafił uruchomić dyszy powietrznych, ale nawet wrzucić tylnego biegu. Znam tylko jednego człowieka obdarzonego przez naturę podobnym antytalentem…