— Więc co się właściwie stało? — spytała zniecierpliwiona Anna.
— Nic — Adam zrobił niewinną minę. — Pantoplanu nie było, pantoplan jest. Hokus — pokus. Marka nie było — zaśmiał się krótko — Marek jest. Czego jeszcze chcecie? Dostaniemy wreszcie coś do zjedzenia?
— Czy nie miałam racji mówiąc, że pewnym osobnikom trzeba napełnić brzuchy, zanim wydobędzie się od nich jakieś ludzkie słowo? — westchnęła z kosmicznym ubolewaniem Zula. — Oczywiście — dodała zaraz — dotyczy to głównie mężczyzn….
— Tak! — Adam kłapnął zębami i potoczył dokoła dzikim wzrokiem. — Miejcie się na baczności. Jeść!!!
Lidka wstała. Dzisiaj ona miała dyżur i odpowiadała za zaspokojenie apetytów mieszkańców puszczy nad błękitnym jeziorem.
— Mimo wszystko mógłbyś coś powiedzieć — zamruczała cierpko Anna. — Przecież biegaliśmy po lesie wszyscy, a co do Marka… — spuściła oczy — zgoda, że przyczyniliśmy się do jego wyskoku… trochę — zastrzegła się pospiesznie — co go oczywiście nie rozgrzesza, ale dalej nie wiemy, gdzie był i co wyprawiał. A pantoplan…
— Maaee bżee biii baa ciękie wiii… — zauważył Adam.
— Co? — zabrzmiał chór zdumionych głosów.
— Przecież mówię! — zirytował się Adam, przełykając potężny kawał syntetycznego indyka. Indyk był sztuczny, ale najstarsi ludzie twierdzili zgodnie, że wyrabiane ostatnio koncentraty są smaczniejsze niż produkty dawnych farm drobiu. Nic dziwnego, że Adam chwilowo nie mógł wyrazić się jaśniej. Za moment jednak naprawił swój błąd: — Marek przeżył dzisiaj bardzo ciężkie chwile — powtórzył dobitnie, po czym niespodziewanie parsknął głośnym śmiechem. — Kiedy sobie przypomnę… ha! ha! ha! — młody naukowiec zamachnął się widelcem i korzystając z tego, że miał właśnie otwarte usta, władował do nich porcję, która co najmniej na dalszą minutę uniemożliwiła mu branie udziału w rozmowie.
— Wiele przemawia za tym — powiedziała pogodnie Zula — że będziemy musieli uzbroić się w cierpliwość.
— Ktoś jednak wziął pantoplan — przypomniał przez nos Jacek — Ten ktoś…
— Jedz! — przerwała mu stanowczo Lidka, mierząc brata karcącym spojrzeniem. — Potem olśnisz nas swoimi teoryjkami. Nie po to męczyłam się przy kuchni, żeby teraz wszystko wystygło.
— Kobieta! — mruknął swoje Jacek, ale posłusznie sięgnął po widelec.
Wreszcie Adam westchnął i odsunął opróżniony pojemnik.
— Przyprowadziłem go tutaj — skinął głową w stronę majaczącego wśród drzew pojazdu — bo trzeba przeczyścić dysze. Chcę także sprawdzić układ sterowania. Ktoś, kto wybrał się na nim na przejażdżkę, nie miał zielonego pojęcia… Słuchaj — zwrócił się nagle poważnym tonem do Zuli — muszę z tobą porozmawiać…
— Teraz?
— A my? — obruszyła się Lidka.
— A ja? — podkreślił osobno swoje prawa Jacek.
— Ciebie także zostawią na lodzie — uspokoiła go gorzkim tonem Anna. — Nie mają serca ani dla własnych dzieci, ani dla przyszłych dyrektorów…
Wszyscy prócz Jacka zaśmiali się krótko, ale ten śmiech nie zabrzmiał nazbyt wesoło. Jajogłowy natomiast pokręcił ze zdumieniem głową, jakby dziwiąc się, że coś takiego w ogóle mogło go spotkać. W rzeczywistości jego zdziwienie miało nieco głębsze przyczyny. Nawet bowiem przyszli wielcy uczeni miewają swoje słabości. W wypadku Jacka ta słabość nosiła imię Anna.
Rzecz jasna, jajogłowy nigdy w życiu nie przyznałby się nawet sam przed sobą, że byle blond główka zaprząta jego myśli w stopniu większym niż teoria wielkich szybkości, fluktuacja czy choćby wzory geometrodynamiczne. Większość dziewcząt posiada jednak zdolność przenikania tego rodzaju sekretów, nawet najbardziej ukrywanych, i zdolność ta nie była obca także siostrzyczce Marka. Dodajmy, że i ją w pewien szczególny, a miły sposób niepokoił „przyszły uczony”, który zachowywał się dziwnie, traktował wszystkich z góry, ale wiedział rzeczywiście dużo ciekawych rzeczy. Nie byłaby jednak siostrą swego brata, gdyby chwilami nie potrafiła spojrzeć na postępowanie Jacka trzeźwo i z humorem. Nie mówiąc o tym, że musiałaby nie być młodą, śliczną dziewczyną, żeby jeszcze później niż jajogłowy nie strzec swojego sekretu. W tej sytuacji nie trzeba chyba wyjaśniać, że te „sekrety” i Anny, i Jacka dla nikogo prócz nich samych nie były tajemnicą. Co nie zmienia faktu, że biedny jajogłowy zupełnie nie spodziewał się ataku ze strony łagodnej zwykle, przynajmniej dla niego, dziewczyny. Stąd to jego niebotyczne zdumienie i gorzki wyraz w oczach, jakie pojawiły się po ostatnim wystąpieniu Anny. Zula wstała.
— Obiad był pyszny — uśmiechnęła się do Lidki.
— Dziękuję.
— Dziękuję — zabrzmiały słabo cztery głosy.
— To może przejdziemy się kawałek? — Adam nie czekając na odpowiedź wziął Zulę pod ramię i poprowadził ją w stronę pojazdu. Żywo gestykulując lewą ręką mówił coś szybko i z przejęciem, jednak tak cicho, że pozostała przy stole czwórka nie usłyszała ani jednego słowa.
— Nic nam nie powiedzieli — poskarżyła się wreszcie Lidka. Popatrzyła z wyrzutem na Marka i dodała:
— Przynajmniej ty mógłbyś być trochę mniej tajemniczy. Gdzie byłeś?
— W Instytucie — odrzekł niechętnie.
— Naprawdę?
— Naprawdę.
— Więc jednak? — zdziwił się uprzejmie Jacek.
— Bujda! — prychnęła pogardliwie Anna.
— No i co? — Lidka przesunęła się na ławeczce, przybliżając trochę do Marka.
— Czy nie sądzisz, że zaczynamy być tutaj zbyteczni? — zauważył Jacek ostentacyjnie obojętnym tonem. Jego oczy patrzyły w niebo ponad przeciwległym brzegiem jeziora.
— Ty w każdym razie tak! — wypaliła Lidka nie odwracając głowy.
Marek miał dość. Bolały go wszystkie kości, ale znalazł tylko jedno rozwiązanie. Zerwał się i zmusił do uśmiechu.
— Do wody! — zawołał. Puścił się biegiem ku brzegowi i po chwili opisawszy w powietrzu niezbyt udany łuk, zniknął za pomostem. W górę trysnęła prawdziwa fontanna. Tysiące kropel wody zalśniło w słońcu.
Lidka ociągając się ruszyła w kierunku pomostu. Anna także wstała i spojrzała pytająco na Jacka. Ten ściągnął wargi.
— Nie powinno się pływać po jedzeniu — stwierdził rzeczowo, co jego urocza siostra skwitowała swoim pełnym wdzięku: „phi!”
Słońce ukryło się za grupą kilkunastu wyższych drzew jakby ustawionych specjalnie w miejscu, gdzie W lipcowe wieczory zasypia dzień.
— Jeszcze raz wszystko obliczyłem — odezwał się półgłosem Aldam — i doszedłem do wniosku, że profesor Sponka może tu być już jutro.
Marek poczuł, że w zapadającym zmroku jego myśli stają się słoneczne i pogodne. Ojciec. Opowie o wszystkim ojcu. Kto wie co Adam naszeptał Zuli? Mama bardzo lubiła młodego Kapicę i zapewne łatwo byłoby mu ją przekonać, ze działa w najlepszej wierze… cokolwiek by zrobił. Ale z ojcem nie pójdzie mu tak łatwo. Bogdan Sponka uważał Aleksandra Wielkiego Drugiego za jednego z najwybitniejszych żyjących uczonych. Kiedy się dowie, że Marek na własne oczy widział starego profesora w opłakanym stanie pod główną halą Instytutu, kiedy chłopiec mu powtórzy słowa Adama „strzelaj do wszystkiego”, kiedy opisze odgłos upadku, tam, w mroku pod galeryjką…
Czy to naprawdę już jutro?