Выбрать главу

Do końca dnia Marek odpowiadał półgębkiem na zadawane mu pytania. Wbrew swemu zwyczajowi nie wybrał się wraz z innymi na ostatni wieczorny spacer. Poszedł spać.

Wicher giął do ziemi nie tylko smukłe brzozy i pojedyncze sosny, ale nawet krępe, rozłożyste ostrokrzewy. Nad lejkowatą wieżą Instytutu płynęły ciężkie, niskie chmury, prześwietlone ponurą czerwienią.

— Dalej nie pójdziesz! — zabrzmiał głos podobny do grzmotu.

Marek ujrzał przed sobą trzy stalowe postacie. Zagradzały wejście do głównej hali, gdzie chciał się schronić przed burzą.

W tym momencie za plecami robotów pojawiła się wychudła postać w potarganej, niebieskiej koszuli. Profesor! Uniósł wysoko rękę i pomachał nią, jakby wzywając chłopca do siebie. Nagle znieruchomiał. Obejrzał się lękliwie i znikał. Zamiast niego przed bramą stał Adam. Zabrzmiał głośny, drwiący śmiech. Padły jakieś słowa, które jednak zagłuszył świst wiatru. Stojące przed Markiem automaty poruszyły się i zgodnie dały krok do przodu. Chłopiec cofnął się odruchowo. To znaczy chciał się cofnąć, ale przeszkodził mu potężny wicher, dmący prosto w plecy. Roboty Zbliżyły się jeszcze o krok. Marek otworzył usta do krzyku, jednak nie udało mu się wydobyć głosu. Błysnęło, ale zamiast grzmotu ponownie rozległ się przerażający śmiech. Środkowy robot zamigotał jaskrawymi lampkami. Wyciągnął do chłopca swoje stalowe wysięgniki zakończone potężnymi kleszczami.

— Nie! — wrzasnął Marek, który nagle odzyskał zdolność mowy. Robot roześmiał mu się w nos. Chłopiec poczuł, że coś go dotyka, najpierw delikatnie, potem coraz silniej, jakby niecierpliwie. Wreszcie dotyk przeobraził się w brutalne szarpanie. Nie! — zapiszczała znowu ofiara stalowego potwora.

— Co znaczy „nie”?! — powiedział robot dziwnie znajomym głosem, w którym tym razem nie było nic strasznego. Burza jakby się oddaliła. — Nie „nie” — mówił ten sam głos — tylko wstawaj! Woda jak grzana… łazienka przygotowana dla jaśnie pana!

Marek z ogromnym zdziwieniem otworzył oczy i ujrzał tuż nad sobą szeroką, uśmiechniętą twarz ojca. Profesor Sponka miał na sobie jedynie spodenki kąpielowe i ociekał wodą.

Nad drzewami świeciło słońce. Gałązki jagód i trawa lśniły od rosy.

— Tato! — Marek oprzytomniał wreszcie i zerwał się na równe nogi. Składane polowe łóżeczko zaskrzypiało ostrzegawczo. — Tato! — powtórzył chłopiec padając ojcu w ramiona. Odskoczył natychmiast i wzdrygnął się.

— Brr! — zawołał, spoglądając na lśniącą od wody pierś ojca. Zrozumiał, skąd wziął się deszcz w jego śnie.

— Bogdan! — z głębi namiotu dobiegł zaspany, ale uradowany damski głos.

— Co się dzieje? — wymamrotał inny, stłumiony głos. Płachta sąsiedniego namiotu wzdęła się jak żagiel i po chwili wyjrzały z niego twarzyczki Anny i Lidki.

— Ty wariacie! — zawołała przestraszona Zula, bo profesor Sponka, wypuściwszy z objęć syna zajął się z kolei żoną. Porwał ją z łóżka i przytulił mocno do swojej zimnej i mokrej piersi.

— Do wody!

— Na wszystkich możliwych światach znam tylko jędrną osobę — powiedział Adam, który wyszedł właśnie z trzeciego namiotu, okrutnie rozczochrany, ale już w spodenkach kąpielowych — zdolną do urządzenia spokojnym ludziom tak okrutnej pobudki. Dzień dobry, profesorze! — zaśmiał się. — Widocznie tam, gdzie pan ostatnio bawił, było trochę sucho. Zatęsknił pan do wody? No to dalej! — zakończył wesoło.

Marek spochmurniał. Stanęły mu przed oczami sceny z poprzedniego dnia. Poczekaj — pomyślał ponuro — niedługo przestaniesz się śmiać…

Wybiegły Lidka i Anna, obie w kostiumach kąpielowych. Profesor Sponka przy akompaniamencie pisków i okrzyków uściskał córkę, następnie stanął przed Lidką, przekrzywił głowę i wpatrzył się z uśmiechem w piękne orzechowe oczy, pełne jeszcze snu.

— Co za dziewczyna! — powiedział zachwyconym głosem. — Marku? — rzucił nie odwracając się. — Czy ty, ciekawski, lekkomyślny młodzieńcze, zdajesz sobie sprawę, jaki skarb…

— On sobie zdaje sprawę — zapewniła ojca Anna.

Bogdan Sponka roześmiał się serdecznie.

— Moja krew! — zawołał z dumą. Lidka spuściła skromnie oczy. W tym momencie z namiotu wynurzyła się imponująca postać jajogłowego. Jacek miał na sobie swoje długie, nienagannie wyprasowane spodnie i świeżą, zielonkawą koszulę.

— Dzień dobry, panie profesorze — rzekł przymilnym tonem. Podszedł bliżej i skłonił się ociekającej wodą i ogromnie zdumionej postaci. — Bardzo się cieszę, że pan zakończył swoje tak ważne badania i przyleciał…

— A to co znowu?! — huknął Sponka, który odzyskał wreszcie głos. — Kpisz sobie z biednego tułacza?! A poza tym czy masz zwyczaj kąpać się w spodniach?

— On uważa — Lidka zachichotała cicho — że przyszły dyrektor instytutu powinien zawsze wyglądać tak, jak na posiedzeniu Rady Naukowej. Poza tym rano jezioro jest dla niego zbyt zimne, a w południe oddaje się rozmyślaniom. Z kolei jest także wrogiem kąpieli po jedzeniu…

Wyszła Zula w czarnym kostiumie, który zdobił wyhaftowany wielki, pomarańczowy kwiat. Ze swoją smagłą cerą, długimi, już jako tako uporządkowanymi czarnymi włosami i zgrabną sylwetką bardziej niż kiedykolwiek wyglądała jak starsza siostra Anny. Niezbyt starsza, gdyby ktoś chciał wiedzieć.

— Co tu się właściwie dzieje?! — zawołał z udanym zgorszeniem Bogdan. — Same podlotki! Coście zrobili z moją starą żoną?!

— Nigdy nie było tu nikogo takiego — oświadczył z przekonaniem Adam. — Czy ktoś widział w ciągu ostatnich trzech tygodni jakąś starą żonę, do tego jeszcze profesorową?! — popatrzył dokoła wyzywającym wzrokiem.

Zula zaśmiała się i kokieteryjnie pogroziła mu palcem. Następnie powiedziała do Jacka:

— Zrzuć to — omiotła spojrzeniem wspaniały strój jajogłowego — i chodź z nami do wody.

Jacek odpowiedział wymuszonym uśmiechem, jeszcze raz z godnością skinął głową Sponce i oddalił się do swojego namiotu. Profesor odprowadził go osłupiałym wzrokiem, po czym spytał cicho:

— On tak zawsze?

— Nie. Na ogół jeszcze gorzej — orzekła Lidka, wzbudzając powszechną wesołość.

— Muszę z tobą porozmawiać — kiedy ucichł śmiech, Adam przysunął się do profesora.

— Błagam cię, nie teraz. Jak tu cudownie — Bogdan rozejrzał się po niebie, wierzchołkach drzew, błękitnej wodzie jeziora. — Po tej czerni, gwiazdach, sztucznej atmosferze… przez tyle dni — zaczerpnął głęboko powietrze i wyprostował się. — Ziemia… — powiedział z zadumą. — Ziemia…

Pozostali przyglądali mu się przez chwilę w milczeniu.

— Byłeś na asteroidach? — spytał wreszcie Marek.

Profesor przytaknął ruchem głowy.

— Sprawdzałem pewne obliczenia w moim „Małym Instytucie” — zaśmiał się. Był, jak wiadomo, dyrektorem Instytutu Małych Planet, ale nazywał go zawsze właśnie tak, „Małym Instytutem”, w odróżnieniu od placówki, którą kierował wielki Kapica i z którą ostatnio sam się związał. — Teraz będziemy już mogli zaczynać… — zrobił pauzę.

— Co zaczynać? — nie wytrzymała Lidka.

— Wytyczać drogę do gwiazd — odpowiedział poważnie Bogdan. — Profesor Kapica…

Marek podskoczył, jakby go coś ukąsiło.

— Tato! — zawołał — ja koniecznie muszę ci coś powiedzieć!..

Sponka spojrzał ze zdziwieniem na syna.

— Cóż to za dzień! — zawołał z udaną zgrozą. — Co za powitanie! Ciągle ktoś chce mi powierzać jakieś tajemnice. Nic z tego, moje dzieci — pokręcił głową. — Najpierw kąpiel, potem śniadanie i do roboty! Musimy zwinąć obóz i pożegnać to piękne miejsce. A może nie chcecie lecieć ze mną? — pytanie uznał widać za retoryczne, bo nie czekając na odpowiedź ciągnął: — I tak zasiedziałem się na asteroidach dłużej, niż chciałem. Profesor Kapica na pewno już się niecierpliwi. Mój statek czeka na orbicie, koło sztucznego satelity BOB–23. Zwijamy obóz i startujemy.