Выбрать главу

— Ale ja… — podjął jeszcze próbę Marek, lecz zaraz umilkł. Rozejrzał się bezradnie. Nie, to na nic. Nie było najmniejszych szans odciągnięcia ojca i zamienienia z nim choć kilku zdań na osobności. A przecież muszę… — pomyślał z rozpaczą.

— Czym polecimy na satelitę? — spytała rozgorączkowana Lidka.

— Macie tu zdaje się jakiś międzygalaktyczny pocisk — zaśmiał się Bogdan. — A ja wylądowałem koło leśniczówki małą jednoosobową rakietką. Wezmę ją z powrotem na pokład statku. Natomiast wasz pantoplan zostanie na BOB–23 i będzie tam na was czekał. O, jest Jacek! Wreszcie wyglądasz jak człowiek! — ucieszył się lustrując wzrokiem mlecznobiałą sylwetkę w czarnych slipach. Jajogłowy odpowiedział grymasem, który od biedy można by uznać za uśmiech.

Przez najbliższe pół godziny nad jeziorem rozbrzmiewały jedynie odgłosy chlupotania, pluskania i prychania, przerywane rzadkimi okrzykami zachwytu. Dzikie kaczki zaszyły się w trzcinach i stamtąd nieśmiałym pogderywaniem dawały znać światu o swym niezadowoleniu.

— A teraz biegi! — zakomenderował Sponka, kiedy cała szóstka znalazła się z powrotem na trawiastym brzegu. — Do tamtej sosny — wskazał drzewko, rosnące w odległości stu pięćdziesięciu metrów. — Kto przybiegnie pierwszy, zostanie wodzem wyprawy na Transplutóna. Uwaga… start!

Marek biegał naprawdę dobrze. Tu i ówdzie, to znaczy bardziej tu niż ówdzie, jego ciało zdobiły wprawdzie piękne, fioletowe siniaki, pamiątki po wczorajszych wzlotach i upadkach, ale poza tym był w całkiem dobrej formie. Nic więc dziwnego, że kiedy głównej grupie biegaczy, której przewodził Bogdan, pozostało jeszcze do celu jakieś piętnaście metrów, Marek okrążywszy wskazane drzewo, pędził już z powrotem w stronę obozu.

— Zbiórka załogi za minutę! — wydyszał, przebiegając obok Jacka, który starał się nadążyć za profesorem. — I proszę o dobre śniadanie dla dowódcy…

— Co to znaczy brak treningu! — wysapał chwilę później profesor, padając na ławeczkę obok Marka, który siedział już spokojnie przy stole. — Tam naprawdę nie ma gdzie biegać.

— Ktokolwiek by wygrał, i tak pan będzie szefem naszej wyprawy — stwierdził Jacek, jakby chciał dać do zrozumienia, że gdyby istniała inna możliwość, bieg zakończyłby się zupełnie inaczej.

— Tak czy owak odpowiedzialność spada na Sponkę, mniejsza czy ojca, czy syna — zaśmiał się Bogdan. — A czeka nas nie byle jaka podróż! Dwadzieścia tysięcy razy dalej niż na przykład z Ziemi na Księżyc. Bagatelka!

— Ale pan bywał już dalej — zauważył przymilnie Jacek.

Ojciec Marka zrobił bardzo poważną minę i przytakną ruchem głowy.

— Owszem, Gdzie to ja nie bywałem, z kim nie miewałem do czynienia! Właśnie ostatnio rozmawiałem z doktorem Putilungwatantojadło z tysiąc dwieście osiemdziesiątej trzeciej galaktyki. Wracałem stamtąd miliard Jat i przyznam się wam, że wracałem niechętnie. Doktor Putilungwatantojadło ma bowiem piękne, kasztanowe włosy, i aż siedem cudownie zgrabnych nóżek…

— Dam ja ci doktora Puti coś tam — mruknęła obiecująco Zula, stawiając na stole tacę ze śniadaniem, co zostało powitane zbiorowym pomrukiem uznania. Mama Marka, chcąc uczcić przybycie męża, objęła „nadprogramowy” dyżur i śniadanie rzeczywiście wypadło olśniewająco.

— Grunt, że dostaliśmy jadło — profesor machnął ręką. — W związku z tym oszczędzę wam opowieści o innych powabach doktora Putilungwatanto… nie mogą jednak przemilczeć, że pomijając kwestię ilości nóżek, ten uczony z dalekiej galaktyki bardzo mi przypomina pewną obecną tu młodą damę… — to mówiąc Sponka zrobił oko do Lidki. Zula wybuchnęła śmiechem, a Marek skupił całą uwagę na swoim talerzu.

— Niepotrzebnie pan to mówi, profesorze — Jacek uniósł brwi i przybrał ton doświadczonego pedagoga. — Ona i tak ma przewrócone W głowie…

— Czyżby? — mruknął przybysz z asteroidów. — To dobrze — zakonkludował. — Nie ma nic gorszego, niż kobieta z kompleksami. Na przykład zazdrość mojej żony o doktora Puti… — nie skończył, bo nad stołem śmignęła celnie wymierzona soczysta pomarańcza.

— O, proszę! — wykrzyknął, pochwyciwszy pachnący pocisk i natychmiast jął obłupywać go ze skóry.

— Jak nie mam mieć przewrócone w głowie — zaśmiała się z lekkim przymusem Lidka zarumieniona po uszy — skoro najwięksi uczeni mówią mi takie rzeczy. Zresztą to u nas rodzinne. Jacek ma także niesłychanie wysokie mniemanie o własnej…

— Urodzie? — podchwycił ze zrozumieniem Bogdan.

— Rozumiem, rozumiem… — pokiwał z namaszczeniem głową.

— Nie! — gwałtownie zaprotestował napiętnowany. Wszyscy się roześmiali.

— Na twoim miejscu nie ufałbym zdaniu uczonych — Zula uśmiechnęła się sceptycznie do Lidki — przynajmniej pod tym względem. Zawsze zajmie ich bardziej doktor jakiś tam z siedmioma nóżkami…

— To prawda — przyznał z całą powagą profesor Sponka. — Uczeni nie są w tej dziedzinie kompetentni. Wystarczy popatrzeć na ich żony. Żenią się zawsze z najbrzydszymi kobietami w Układzie Słonecznym…

Wszyscy spojrzeli na piękną, smagłą twarz Zuli.

— Nie mam pod ręką niczego ciężkiego — oświadczyła spokojnie „najbrzydsza żona pod słońcem” — a drugiej pomarańczy nie dostaniesz. Tym razem więc ujdzie ci to bezkarnie…

— Szkoda — westchnął ułaskawiony. — Pomarańcze macie naprawdę znakomite…

— Kiedy będę dyrektorem instytutu… zaczął Jacek i ugryzł się w język.

O sekundę za późno.

— Będziesz dyrektorem? — zdziwił się uprzejmie Bogdan. — Czy naukowcem?

— Proszę! — zawołała tryumfalnie Lidka — i kto ma przewrócone w głowie?!

— Można być i uczonym, i dyrektorem — przyszedł Jackowi z pomocą Adam, który nie brał dotąd udziału w rozmowie.

— Bo ja wiem?… — profesor dyrektor Sponka pokiwał z powątpiewaniem głową. Odpowiedział mu jeszcze jeden chóralny wybuch śmiechu.

— No, dość tego obżarstwa — Adam spojrzał porozumiewawczo na profesora. — Mogę cię na chwilę przeprosić?…

Bogdan wzniósł oczy do nieba i westchnął.

— Znowu? Co się stało?

— Tato! — Marek zerwał się i stanął między ojcem a Adamem. — Prosiłem cię…

— Ludzie! — krzyknął Bogdan, zasłaniając sobie obiema dłońmi uszy. — Po kolei… Czy to coś ważnego? — spojrzał na Adama.

Ten skinął głową.

— Tak.

Profesor wstał. Uśmiechnął się przepraszająco do syna i powiedział:

— Zaczynajcie zwijać obóz. My zaraz się do was przyłączymy. Chodź, Adam… — skinął na młodego naukowca i odeszli razem, kierując się w stronę lasu.

Marek patrzył za nimi z zasępioną twarzą. Żeby nie wiem co — postanowił sobie w duchu — porozmawiam z ojcem przed startem. A jeśli nie, to po powrocie z Transplutona przyjadę prosto tutaj. Powiem, że czegoś zapomniałem…

Nagle uderzyła go nowa myśl. A jeśli tam na krańcach Układu Słonecznego powita ich najspokojniej… profesor Kapica? Pomimo że był także tu, w opuszczonym Instytucie? Może. Adam inaczej rozegrał swoją ponurą partię, niż to sobie Marek wczoraj wyobraził? Był jeszcze bardziej przebiegły? Nie tylko uprowadził słynnego uczonego z Transplutona, ale podstawił tam równocześnie jego sobowtóra? A więc miał wspólnika? Więc to był spisek?