Chłopiec zamknął na moment oczy, tylko po to, żeby zaraz je otworzyć i wzruszyć ramionami. Nonsens — omal nie.powiedział tego na głos. Wspólnicy, spisek, wszystko po to, by umożliwić Adamowi połączenie się z jego szałową blondynką, w wypadku gdyby zgodnie z tezą Marka profesor Kapica postanowił zrezygnować z pomocy swego stryjecznego wnuka i asystenta? Zupełna bzdura. Nie, trzeba koniecznie powiedzieć ojcu.
Powziąwszy to niewykonalne na razie postanowienie, chłopiec otrząsnął się ze swoich myśli i zabrał wraz z innymi do roboty przy zwijaniu obozu.
Kiedy Adam i ojciec Marka wrócili, po biwaku pozostały już tylko ślady. Ani jeden, ani drugi nie odzywali się słowem. Pomogli przy likwidacji kuchni, stołu i ławeczki oraz spaleniu śmieci w specjalnym promienniku. Następnie wszyscy przystąpili od razu do przenoszenia bagażu. I Bogdan, i młody Kapica sprawiali wrażenie pogrążonych w myślach. Na nieliczne pytania odpowiadali monosylabami i nie zawsze przytomnie. Widać było, że bardzo im się spieszy.
W pewnej chwili Marek zdecydował się. Podszedł do ojca i dotknął jego ramienia.
— Wiem, wiem — zamruczał profesor, nie patrząc synowi w oczy. — Mówił mi Adam, że nie wytrzymałeś i wybrałeś się do Instytutu. Nie powinieneś był tego robić…
— Tato — w głosie Marka zabrzmiała desperacja — ja muszę ci powiedzieć. Tam jest Kapica — szepnął, przytykając usta do ucha ojca.
— Co? — spytał z roztargnieniem Bogdan. — Ach tak, Kapica. Wiem, wiem. Właśnie do niego lecimy.
Marek jęknął. Dalsze próby wtajemniczenia ojca w spisek, uknuty przeciwko słynnemu profesorowi, uniemożliwiło mu pojawienie się Adama.
— Powiedziałeś im już? — spytał, patrząc przenikliwie na chłopca.
Marek otworzył usta, żeby udzielić jakiejś piekielnie chytrej odpowiedzi, ale okazało się, że pytanie nie było skierowane do niego.
— Nie — rzekł ojciec. — Ale zaraz powiem. Słuchajcie! — zawołał głośno, żeby wszyscy mogli go usłyszeć — zmieniliśmy trochę.plany. Ja polecę pierwszy. Przygotuję bramę tryumfalną na wasze przyjęcie — usiłował się uśmiechnąć, ale rozciągnął tylko usta, — jakby udawał żabę, co wcale nie wyglądało śmiesznie. — W każdym razie… no… i… — profesor zająknął się — więc ja wystartuję teraz, a wy za jakieś pół godziny. Adam zna tor i hasło wywoławcze BOB–23. Tak… To byłoby wszystko. No to — rozejrzał się niezbyt przytomnie — na razie! — pomachał im na pożegnanie i już go nie było.
Marek odprowadzał znajomą sylwetkę osłupiałym wzrokiem. Po raz pierwszy w życiu złapał ojca na kłamstwie. A więc sprawy zaszły aż tak daleko? Adam opowiedział jakąś bajeczkę, a profesor Sponka uwierzył. Uwierzył tak samo jak przedtem Zula. Przeżywał męki wyjaśniając rzekomy powód swojego wcześniejszego startu, ale zadał sobie ten gwałt, i to w najlepszej wierze. Co takiego wymyślił Adam? Ile powiedział ojcu i jak uzasadnił swoje postępowanie, że ten, nieświadom prawdziwych celów Kapicy juniora, jeszcze mu pomagał? Bo przecież nie ulegało wątpliwości, że niespoziewany wcześniej odlot ojca wiąże się z tym, co usłyszał. Ale dlaczego ojciec wystartował przed nimi? Co nielojalny asystent chciał w ten sposób osiągnąć?
Chmura, spowijająca myśli chłopca, stała się czarna i ciężka. Niemożliwe, żeby Adam namówił ojca na coś, co byłoby wymierzone przeciw słynnemu uczonemu. Niemniej Aleksander Wielki Drugi pozostanie bez pomocy w opuszczonym Instytucie. Kto zajął jego miejsce na Transplutonie?
Przekonamy się — pomyślał Marek zaciskając pięści. Na miejscu łatwiej będzie zdekonspirować oszusta. I przekonać ojca. Wtedy wrócą od razu po prawdziwego Kapicę.
Na polance koło pantoplanu stał łazik leśniczego Romejki. On sani czekał oparty o burtę. Kiedy ujrzał nadchodzących, przywitał ich uśmiechem.
— Przyszedłem się pożegnać — powiedział. — Odprowadziłem także profesora Sponkę i jego załogę. Warn będzie wygodniej — poklepał dłonią pancerz pantoplanu. — Nie to co tamta zabaweczka. Ledwie się zmieścili…
— Nie lecimy daleko — Zula odpowiedziała uśmiechem sympatycznemu leśniczemu. — Na orbicie czeka na nas duży statek mojego męża. Będziemy podróżować w luksusowych warunkach.
— Do widzenia panu — Anna także uśmiechnęła się do Romejki. — Bardzo tu pięknie u pana. Na pewno będziemy wracać nad nasze jezioro…
— Kiedy będę dyrektorem instytutu, zbudujemy tutaj pomnik na pamiątkę budowniczych pierwszego poligonu doświadczalnego — złożył oświadczenie Jacek. — Mnóstwo ludzi będzie do pana przyjeżdżać.
— Tylko nie to! — zaśmiał się leśniczy. — Zresztą, na szczęście, cały teren mojej puszczy łącznie z dawnym Instytutem ma być rezerwatem.
— Ale nas pan nie wyrzuci? — spytała przymilnie Lidka, przekrzywiając kokieteryjnie główkę.
— Zawsze znajdę dla was ładne i ciche miejsce — odpowiedział Romejko, patrząc z przyjemnością w orzechowe oczy dziewczyny. — O ile wy sami nie zapomnicie o moim lasku…
— Nigdy! — zapewnił go gorąco chór niedawnych obozowiczów.
— No, kochani — Adam spojrzał na zegarek — czas na nas. Pół godziny minęło. Do widzenia — pomachał ręką leśniczemu, po czym otworzył pancerny, owalny właz pojazdu i zniknął w jego mrocznym wnętrzu. Chwilę później usłyszeli cichy, wysoki szum. Ruszyły silniki.
Czy to możliwe — myślał gorączkowo Marek — żeby nikt nie zwrócił uwagi na to, co powiedział Romejko? „Odprowadziłem profesora i jego załogę”… A potem dodał jeszcze: „ledwie się zmieścili”…
Kto był z ojcem? Kto przywita ich, nie na Transplutonie, ale zaraz, za kilka minut, kiedy spotkkają się w rakiecie dalekiego zasięgu, którą Bogdan wrócił z astroidów?…
Marek zamyślił się głęboko.
— Jeśli masz zamiar zostać — dobiegł go przytłumiony głos Zuli, już z głębi pojazdu — to poproś pana Romejkę, żeby cię stąd zabrał. Nie wolno stać tuż koło startującego pojazdu…
Chłopiec podskoczył. Jednym susem dopadł włazu. Zapomniał nawet pomachać poczciwemu leśniczemu, którego pojazd oddalał się pozostawiając za sobą delikatny obłoczek pyłu. Polana była piaszczysta.
— Trzy… dwa… jeden… zero… — odliczał monotonny głos małego, pokładowego komputera. Marek pośpiesznie wciągał na siebie skafander. Niebawem trzeba się będzie przesiąść. W przestrzeni można to robić tylko w kompletnych próżniowych ubiorach.
5. Ostrzeżenie specjalne
Zielona nitka na ekranie szybkiego radaru przemieściła się w prawo, po czym zatoczyła ciasny łuk. W rzeczywistości ta nitka, która wskazywała kierunek do BOB–23, stała cały czas nieruchomo. To tylko pantoplan przystąpił do manewrów poprzedzających spotkanie z inną jednostką.
Sztuczny satelita był już blisko. Za iluminatorami widniała jego pajęcza konstrukcja, oświetlona blaskiem potężnych reflektorów. Marek przytknął nos do szyby i patrzył ciekawie. Nagle widok przesłoniła jakaś czarna masa, wyrosła tuż za owalnym okienkiem.
— Zderzenie! — krzyknął chłopiec odruchowo odskakując od iluminatora. Odpowiedział mu cichy śmiech Adama.
— Tak — potwierdził młody naukowiec nie odwracając się od pulpitu sterowniczego — zderzenie. Właśnie taranujemy statek profesora Sponki…
Dziewczęta zachichotały. Jacek mruknął coś niezrozumiale i pokiwał z politowaniem głową.
Marek w milczeniu przesunął się z powrotem bliżej okienka. Nie popisał się jako (bywalec kosmosu. Powinien był zdać sobie sprawę, że pantoplan już dobrą chwilę temu wytracił szybkość niemal do zera. Ale gdyby ta rozchichotana gromadka wiedziała to co on… i gdyby na przykład pod jajowatą czaszką brata Lidki kłębiły się równie ponure myśli…