Выбрать главу

— Zero i zero — powiedział Adam. — Co u ciebie, profesorze?

— Witajcie — popłynął z głośnika dźwięczny baryton Bogdana Sponki. — Zapraszam na obiad. Krem pieczarkowy, paszteciki, zrazy a la Saturn, sałatka słoneczna, lody po ganimedzku i mrożona cola. Czym chata bogata…

— Czy nie dałoby się jakoś przyspieszyć tej przesiadki? — zainteresowała się żywo Lidka.

— Tak, właśnie?… — podchwyciła ochoczo Zula. Anna znowu zachichotała.

Wesoło im — przemknęło przez myśl Markowi. Nie da się jednak ukryć, że przerażająca tajemnica, jaką chował w sobie chłopiec, nie przeszkodziła mu powoli i dokładnie przejechać językiem po wargach.

— Moja rakietka jest jeszcze na zewnątrz — mówił dalej profesor Sponka już poważniejszym tonem. — Spieszyłem się, żeby wszystko przygotować na wasze przyjęcie i nie zdążyłem zamknąć jej w ładowni. Dlatego musicie trochę uważać, kiedy będziecie przeskakiwać do statku. Jej dysze napędowe wydzielają silne szczątkowe promieniowanie…

Znowu jakieś szczątkowe promieniowanie — pomyślał z ironią Marek.

— No, dzieci, wysiadać — Adam podniósł się z fotela pilota i wyprostował. — Opuszczamy pantoplan. Potem satelita sam wprowadzi go na odpowiednią orbitę, a kiedy wrócicie, podstawi go wam z powrotem. Żegnaj, poczciwy gruchocie — zaśmiał się. — Witajcie gwiazdy!..

Gwiazd było miliony milionów. Kiedy po sprawdzeniu szczelności skafandrów i po krótkim pobycie w śluzie chłopiec stanął wreszcie w otwartym włazie, ujrzał dokoła jakby czarnogranatowe nieskończone pole, na którym jak okiem sięgnąć rozkwitają świecące białozłote i złotoczerwone kłosy pszenicy. Tylko wokół sztucznego satelity gwiazdy ginęły w blasku reflektorów, a nieco w dole zasłaniała je nieregularna plama czerni. Statek ojca. Ta plama była przekłuta jednym nikłym światełkiem, oznaczającym otwarty gościnnie właz wielkiej rakiety.

— Jacek idzie pierwszy — usłyszał w słuchawkach umieszczonych wewnątrz kasku głos Adama. Wezwany odbił się trochę niezgrabnie od progu śluzy i dał nura w czarną pustkę.

— Pistolet! — upomniała przyszłego dyrektora Zula.

Niknąca w mroku postać w białym skafandrze dała o sobie znać fioletowym ognikiem. Posługując się pistoletem gazowym, którego odrzut popędzał ciało zawieszonego w przestrzeni człowieka w pożądanym kierunku, Jacek zmierzał prosto ku czekającemu statkowi. Po Jacku tę samą drogę odbyły Anna i Lidka. Kiedy przyszła kolej na Marka, chłopiec zawahał się przez moment. Nie dlatego żeby droga przez próżnię budziła w nim lęk. Przeciwnie, uwielbiał takie swobodne żeglowanie pod gwiazdami, czy lepiej wśród gwiazd. Ale żal mu było tego widoku, tej nie osłoniętej przestrzeni bez kresu, która choć tak ogromna, pełna najdziwniejszych zagadek, wybuchających słońc, świecących i czarnych obłoków, jednak ulegała powoli ludziom, stawała się dla nich drogą wiodącą ku coraz dalszym galaktykom i tajemnicom.

— No, hop! — usłyszał za sobą wesoły okrzyk Zuli. Wtedy westchnął i zrobił ten jeden krok, który pilotów ery kosmicznej tak często prowadzi od świata Ziemi, którego cząstką jest przecież każda rakieta — do świata gwiazd.

Właz wielkiego, pokrytego czerwonym pancerzem statku osiągnął bez kłopotów. Chwilę tylko zmarudził, kiedy zza burty opuszczonego już przez wszystkich pantoplanu wyłoniła się Ziemia. Jeziora, lasy, morza i góry starej ojczyzny są bardzo piękne. Ale prawdziwą wartość Ziemi można ocenić dopiero tutaj, kiedy ukazuje się jako cudowna, kolorowa, opalizująca kula, przypominająca dzieło natchnionego rzeźbiarza.

Marek westchnął ponownie, tym razem z najczystszego zachwytu, po czym już bez dalszej zwłoki wpłynął do śluzy ojcowskiego statku. Zaraz za nim wylądowała Zula, a po niej Adam. Wtedy nad włazem, zapłonęła pomarańczowa lampka. Klapa zamknęła się, przylgnąwszy szczelnie do pancerza. Czekali jeszcze chwilę, zanim śluza wypełni się powietrzem. Wreszcie pomarańczowe światełko zgasło, a na jego miejscu ukazało się zielone. Wtedy otwarły się drzwi prowadzące do wnętrza statku.

Wszyscy pozbywali się swoich ciężkich, próżniowych strojów, jedynie Adam nie zdjął nawet kasku. Za przeźroczystą osłoną widać było jego dziwnie poważną, skupioną twarz. Marek posłał mu kosę spojrzenie. Czy młody Kapica znowu coś knuje?…

— Na co czekasz, Adam? — spytała Zula, wygładzając swój błękitny, lekki kombinezon, który miała pod skafandrem. — Nie interesuje cię powitalny obiad Bogdana?

— Owszem — mruknął zagadnięty. — Ale przyjdę trochę później. Musimy sprowadzić rakietkę profesora na pokład… inaczej nie moglibyśmy wyruszyć. A przecież każda chwila jest droga. Zjemy, kiedy statek będzie już w drodze…

— Masz ci los — użaliła się Lidka. — A tak się ładnie zaczęło…

— Będzie ładnie i potem — uspokoił ją z uśmiechem Adam. — To nie potrwa długo…

Co oni będą robić z tą rakietką? — zadał sobie w duchu pytanie Marek. — Przecież ojciec mógł ją z powodzeniem sam ulokować w ładowni.

W tym momencie przypomniał sobie, że leśniczy Romejko mówił o „załodze” profesora Sponki.

W ładowni nie ma powietrza. Nie można także przejść z niej do mieszkalnej części statku. W razie potrzeby automaty same przygotowują pomocnicze pojazdy do drogi, wyprowadzają je i podstawiają pod właz osobowy. A więc?… Nie, żeby nie wiem, co, musi zobaczyć na własne oczy wprowadzanie tej rakietki na pokład i przekonać, się, dlaczego Adam chce koniecznie asystować ojcu przy tej czynności.

Przeszli wygodnym korytarzem i przez otwarte, przeźroczyste drzwi wkroczyli do obszernej kabiny. Było to największe pomieszczenie na statku, jadalnia, salon wypoczynkowy, a także miejsce pracy nawigatorów, o czym świadczyły umieszczone pod ścianami wąskie pulpity. Pośrodku stał owalny stół otoczony fotelami.

— Rozgośćcie się — powiedziała Zula.

Mama Marka pracowała wprawdzie na Ziemi, ale towarzyszyła mężowi w wielu kosmicznych podróżach i była za pan brat ze wszystkimi możliwymi statkami. Sama posiadała licencję pilota czwartej klasy, co upoważniało ją do samodzielnych lotów w całym Układzie Słonecznym, z wyjątkiem strefy między Słońcem a Merkurym, i to ona właśnie miała pilotować statek stacji badawczej, którym po krótkiej wizycie cała gromadka z wyjątkiem Bogdana i Adama będzie wracać na Ziemię.

— To są pulpity sterownicze komputera — dodała po chwili, widząc, że dzieci przyglądają się ciekawie zainstalowanym pod ścianami aparatom. — Stąd kieruje się poszczególnymi sekcjami głównego „mózgu” statku i obserwuje wyniki ich pracy na tych ekranach

— pokazała prostokątne, oszklone okienka poświęcające blado nad każdym z pulpitów. — W pokładowym języku sala nosi nazwę nawigatorni — ciągnęła. — A tutaj jest kabina pilotów — spojrzała w stronę drzwi po przeciwnej stronie korytarza. Te drzwi były także otwarte. Za przejściem, nad ogromnymi fotelami ciągnęły się tam półkoliste wielkie ekrany, widać było grube, kolorowe kable, rozmaite skomplikowane urządzenia, setki sygnalizacyjnych lampek i wskaźników.

Stamtąd wszedł do nawigatorni profesor Sponka.

— Prosimy, prosimy — powitał przybyłych. — Niestety — zaśmiał się — co do obiadu, to obawiam się, że zbyt wcześnie narobiłem wam apetytu…

— Coś bym zjadła… — nie wytrzymała Lidka, posyłając gospodarzowi najpiękniejszy ze swoich uśmiechów. Ojciec Marka zrobił skruszoną minę. Był w próżniowym skafandrze, tak samo jak Adam, tylko bez — kasku, który trzymał pod pachą.