— Bardzo głodni — mrugnął do Lidki — mogą już zaczynać. — Tylko chwilowo będziecie musieli się obsługiwać sarni. Muszę jeszcze wyjść, żeby umieścić w grodzi ładunkowej moją rakietkę. Adam mi pomoże, więc za pięć minut będziemy z powrotem. Ale proszę
— wskazał nakryty zgodnie z zapowiedzią stół — nie chciałbym nikogo narażać na śmierć głodową. Byłby to pierwszy tak haniebny wypadek na statkach naszych Instytutów…
— Poczekamy — zgodziła się wielkodusznie Lidka.
— Co do mnie — Zula omiotła fachowym spojrzeniem apetycznie wyglądające pojemniki — niczego nie obiecuję…
W kasku, który Bogdan nadal trzymał pod pachą, coś zaburczało.
— Tak, już — powiedział twórca powitalnego obiadu. Marek odwrócił się. W drzwiach korytarza stał Adam. Oczywiście mając na głowie próżniowy hełm mógł porozumiewać się z innymi tylko przez radio. Jednak z tych innych jedynie ojciec miał przy sobie słuchawki, wprawdzie nie na skroniach, ale dostatecznie blisko, żeby usłyszeć, co mówi młody asystent. Zapewne Adam nalegał, żeby poszli już załatwić te jakieś dziwne sprawy, dotyczące rakietki i jej „załogi”.
Kiedy Adam wraz z profesorem Sponką zniknęli w korytarzu, Marek spytał głośno:
— Gdzie tutaj jest łazienka?
Zula otworzyła usta, ale ubiegł ją Jacek.
— Na statkach tego typu — zaczął z namaszczeniem — odpadki trafiają do stacji filtrów, gdzie są oczyszczane i kierowane do zbiorników. Dlatego wszystkie pomieszczenia, w których powstają zanieczyszczenia, są zlokalizowane obok siebie, w pobliżu centralnego ciągu przepompowni. A ponieważ łazienka należy do takich właśnie pomieszczeń…
— Łazienka jest w połowie korytarza — zdołała wreszcie wtrącić się Zula.
Że też on nie potrafi dwóch słów powiedzieć po ludzku… — uznała za stosowane dorzucić Lidka.
— Jeśli ktoś posiadający kartę pilotażu, którą się zresztą chwali na prawo i ma lewo, musi pytać, gdzie na statku jest łazienka, to nie zasługuje, żeby mu odpowiadać po ludzku… — zauważyła chłodnym tonem Anna. Jacek spojrzał na nią przychylnym wzrokiem i skłonił z uznaniem głową.
W innej sytuacji Marek z pewnością nie byłby pozostawił tych słów bez odpowiedzi. Teraz jednak miał ważniejsze sprawy na głowie. Wiedział doskonale, gdzie należy szukać łazienki. Spytał specjalnie, i to tak głośno jedynie po to, żeby obecni przyjęli jego odejście jako coś naturalnego i nie dziwili się, że go nie ma. Nie pisnąwszy słówkiem, okręcił się więc tylko na pięcie i ruszył w ślad za ojcem i Adamem.
Zaraz za drzwiami przyspieszył. Minął szereg wejść do kabin pasażerskich, łazienki, salkę z aparaturą medyczną i znalazł się w miejscu, gdzie od korytarza odchodziły dwie wąskie odnogi. Lewa biegła w dół, ku maszynowni, prawa natomiast prowadziła na wyższy pokład, gdzie między innymi znajdowała się cała aparatura łączności i główne zespoły komputera.
Bez wahania skręcił w prawo i po chwili piął się już wąskimi kręconymi schodkami. Mógł skorzystać z windy, ale bał się zwrócić na siebie uwagę. A nuż ojciec i Adam zechcą także coś lub kogoś przetransportować na wyższe piętro?
Dotarł do niskiego, trójkątnego przedsionka z trzema pancernymi drzwiami. Jedne z nich prowadziły do bloków komputera. Na wprost znajdowało się wejście do podręcznego magazynu. Trzecie były otwarte i te właśnie wybrał chłopiec. Wszedł do zupełnie ciemnego wnętrza i najpierw starannie zamknął za sobą drzwi, a następnie bardzo ostrożnie zaczął posuwać się po omacku przed siebie. Niebawem poczuł pod nogą stopień. Nad nim był następny. Nie namyślając się długo, zaczął powoli wchodzić pod górę, aż stanął na czymś w rodzaju stalowej platformy. Przed nim w ścianie statku widniał owalny iluminator, za którym była granatowoczarna próżnia i gwiazdy. Przytknął nos do szyby. Na razie nie widział nic, lecz po chwili wyłowił z mroku kontury rakietki ojca, niemal tuż za iluminatorem. Okrągły właz stateczku przypominający pokrywę staroświeckiej Studni, był uchylony. I akurat w momencie kiedy wzrok Marka oswoił się z ciemnością na tyle by rozróżnić kształty przysłaniające gwiazdy, w tym włazie ukazała się czyjaś głowa. W pojedynczej smudze małego reflektora umieszczonego zapewne na kasku kogoś, kto znajdował się jeszcze wewnątrz rakietki, chłopiec rozpoznał za przeźroczystą szybą hełmu twarz Adama.
Młody naukowiec wystawił głowę ze stateczku i natychmiast cofnął ją z powrotem. Akurat w tej chwili zmieniło się wzajemne położenie statków i sztucznego satelity. Rakietka ojca stanęła w blasku potężnych reflektorów BOB–23. Gdyby Marek szukał przez miesiąc, nie mógłby wybrać lepszego punktu obserwacyjnego.
Kask Adama ukazał się znowu. Tym razem jednak młody Kapica nie zatrzymał się we włazie. Wypłynął w przestrzeń i balansując ciałem odwrócił się do góry nogami. Oczywiście tak naprawdę „góra” i „dół” to są słowa, które w próżni nie mają żadnego znaczenia.
Adam jedną ręką przytrzymał się teraz krawędzi włazu, a drugą sięgnął do wnętrza. Po chwili zaczął się powoli prostować, ciągnąc za sobą…
Marek wstrzymał oddech. Wszystkie włosy zjeżyły mu się na głowie, a całe ciało pokryła gęsia skórka. Przez moment myślał, że zasnął i znowu śni mu się coś koszmarnego. Ale to nie był sen.
Adam ciągnął za włosy jakiegoś człowieka. Człowieka bez kasku. Te włosy były bujne i zmierzwione. Ukazała się chuda, straszliwie biała w świetle reflektorów twarz. Dalej cienka szyja i ramiona. Rozpięta na piersi niebieska koszula…
Chłopiec poczuł, że na czoło wystąpiły mu kropelki zimnego potu. Już wiedział. Ten odgłos upadku wtedy w Instytucie, pod tarasem, na którym stały roboty. Przecież żywy człowiek nie może podróżować przez próżnię bez skafandra. Czyli że profesor Kapica, słynny Kapica nie żył. A sprawcą jego śmierci był Adam. Natomiast świadkiem strasznego czynu stryjecznego wnuka i asystenta Aleksandra Wielkiego Drugiego był nie kto inny jak on sam, Marek.
Za Adamem i przerażającą postacią profesora ukazała się tkwiąca w próżniowym kasku głowa Bogdana Sponki. Marek pamiętał przecież, kto przyleciał tutaj tym stateczkiem z, jak to nazywał poczciwy Romejko, „załogą”, a potem wyruszył z Adamem dokonać wprowadzenia rakietki do grodzi ładunkowej, ale po prostu nie przyjmował dotąd do wiadomości, że ojciec wie.
Na jedną krótką chwilę chłopiec oderwał nos od szyby iluminatora. Z jego piersi wyrwało się podobne do jęku westchnienie. Oczywiście, że ojciec nie bierze udziału w żadnym spisku, wymierzonym przeciw profesorowi Kapicy. Ale obawy Marka znalazły potwierdzenie. Bogdan dał się zwieść jakimś bajkom opowiedzianym przez Adama.
Biedny tata, nie przypuszczając, by asystent słynnego Aleksandra mógł się dopuścić najmniejszej nielojalności względem swojego wielkiego krewnego, przyjął za dobrą monetę wszystko, co od Adama usłyszał. Co to mogło być? No cóż, ostatecznie wystarczyło chociażby zmyślić historię o nagłej chorobie profesora, w wyniku której ten ostatni nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, przyleciał na Ziemię i ukrył się w starym Instytucie, gdzie pozbawiony opieki i pomocy umarł. I dodać, że lepiej będzie przetransportować jego zwłoki z powrotem na Transplutona, żeby tam pochować twórcę teorii szybkich lotów, oraz że trzeba to zrobić w tajemnicy przed Zulą i dziećmi, by oszczędzić im przykrej świadomości, że podróżują z nieboszczykiem. Przecież profesor Sponka przyleciał nad jezioro bezpośrednio z kosmosu i mógł nie słyszeć komunikatu o zaginięciu starego Kapicy. Zresztą załoga Instytutu Planet Granicznych nie musiała w ogóle nadać takiego komunikatu. Należało się przecież liczyć z tym, że wiadomość o zniknięciu jednego z najsłynniejszych uczonych zelektryzuje cały świat. Może mieli nadzieję, że odnajdą go własnymi siłami?