Выбрать главу

Marek pokiwał głową. Tak, to możliwe…

Nie. Niemożliwe — pomyślał z rozpaczą. Ojciec już po rozmowie z Adamem poganiał ich, mówiąc, że nie powinni pozwolić czekać na siebie profesorowi Kapicy tam, na Transplutonie. A przecież nie kłamałby tak naiwnie, wiedząc, że niebawem oni wszyscy wylądują w stacji Instytutu i poznają prawdę.

Cała ta historia nie trzyma się kupy.

Pozostają fakty. Faktem jest ponury orszak ciągnący przez próżnię, tam za iluminatorem, w świetle reflektorów sztucznego satelity.

Nagle Marek, który z powrotem przywarł twarzą do szyby, ujrzał coś, co swoją okropnością przewyższało wszystkie dotychczasowe widoki i domysły. Człowiek bez skafandra, wędrujący w temperaturze niemal absolutnego zera przez niemal absolutną próżnię, poruszył ręką. Koszmarne przywidzenie? Nie. Prawa ręka nieboszczyka wleczonego do statku uniosła się powoli, ruchem charakterystycznym dla stanu nieważkości. Otwarta dłoń przygładziła szpakowate włosy na skroniach, jakby trup przygotowywał się na spotkanie z kimś, na kim postanowił wywrzeć korzystne wrażenie. W następnej chwili cała trójka zniknęła z pola widzenia chłopca, wpływając za rufę statku, gdzie czekał na nią otwarty właz.

Tego było już za wiele. Marek wydał dziwny zdławiony okrzyk i rzucił się w powrotną drogę ku drzwiom. Zapomniał jednak o stopniach. Stracił równowagę i z przeogromnym łomotem zjechał na podłogę, na szczęście wyłożoną grubą, mięsistą masą.

Siedział jeszcze próbując pozbierać nie tyle sponiewierane ciało, ile myśli, krążące pod czaszką w jakimś oszalałym z pośpiechu diabelskim kole, kiedy tuż za drzwiami usłyszał podejrzany szelest. Odruchowo przesunął się do tyłu i przykucnął za schodami prowadzącymi na platforemkę, którą przed chwilą opuścił w tak błyskawicznym tempie. Dosłownie dwie sekundy później drzwi z korytarza stanęły otworem. Do komórki wpadł snop ostrego światła. Oślepiony chłopiec na próżno usiłował odgadnąć, czy ten blask wydaje latarka przytwierdzona do kasku Adama czy ojca. Jednak nawet gdyby to rzeczywiście ojciec wszedł jako pierwszy, ani miejsce, ani pora nie pozwalały na składanie bądź przyjmowanie jakichkolwiek wyjaśnień. Skulił się więc tylko jeszcze bardziej i siedział jak mysz pod miotłą.

Mężczyzna w kasku usunął się, oświetlając twarz kogoś, kto szedł za nim. Ta twarz była Markowi znana, i to aż za dobrze. O wiele za dobrze, w każdym razie jak na to, żeby mogła należeć do człowieka żywego.

Osobnik w niebieskiej koszuli i spodniach, tych samych, w których chwilę temu bez skafandra podróżował przez próżnię, absolutnie nie zachowywał się jednak jak nieboszczyk. Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Wykonał kilka pośpiesznych kroków, jakby go ktoś lekko popchnął w plecy. Rozległ się jakiś nieokreślony pomruk. Tego dźwięku nie mógł wydać ani Adam, ani ojciec, ponieważ obydwaj mieli jeszcze na głowach kaski, a Marek ze zrozumiałych powodów nie wybrał się do łazienki ze słuchawkami. Z pewnością jednak coś do siebie mówili, chociaż widać było, że realizują plan już przedtem przedyskutowany i uzgodniony. Inaczej nie uwinęliby się tak szybko. Zaledwie bowiem profesor Kapica znalazł się w pomieszczeniu, zajętym wcześniej.przez Marka, drzwi zatrzasnęły się z głuchym łomotem i nastała cisza.

Chłopiec siedział nadal jak trusia, wlepiając oczy w nieboszczyka, który nagle ożył. A raczej w tę nieco jaśniejszą plamę, jaką jego niebieska koszula odcinała się od panujących w komórce ciemności.

Był zbyt wstrząśnięty obecnością tej plamy, by ocenić całą niezwykłość pechowego przypadku, który sprawił, że ze wszystkich pomieszczeń całego wielkiego statku ojciec i Adam wybrali akurat tę samą co on ślepą komórkę, aby w niej umieścić niesamowitego gościa czy… więźnia.

Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Nagle uszu Marka dobiegł lekko zachrypły chichot, który w najzwyczajniejszyeh warunkach, w blasku zwykłego ziemskiego dnia, mógł przerazić największego śmiałka. Co dopiero tutaj!

Chichot umilkł i rozległ się spokojny, choć dość cienki głos:

— A ty co tutaj robisz?

Gdyby wszystkie gwiazdy zwaliły się chłopcu na głowę, wrażenie nie byłoby większe. Ale gwiazd nie było widać. Co gorsza, oprócz samego Marka nie było widać nikogo, do kogo mógł mówić zmartwychwstały profesor Kapica.

— Dlaczego się nie odzywasz? Co tam porabiasz za tymi schodami? A w ogóle, to byłbym ci wdzięczny za informację, gdzie właściwie jesteśmy?

Zagadnięty nadal starał się robić wrażenie, że go tutaj nie ma. „Starał się” to może nie najwłaściwsze określenie. On po prostu czuł się tak, jakby go nie było. Nie tylko tutaj, ale w ogóle nigdzie.

Jaśniejsza plama poruszyła się niecierpliwie.

— Przecież widzę, że tam siedzisz!

Chłopiec zdecydował się otworzyć usta. Potrzymał je chwilę otwarte, po czym postanowił wykorzystać ten fakt i przemówić. Pierwsza próba wypadła fatalnie. Zupełnie jakby w jego gardle zamieszkał stary świerszcz cierpiący na koklusz.

— Co? — zdziwił się niebieski.

Marek zdecydowanym ruchem sięgnął do brody i przytrzymał ją palcami. Nie uszło jego uwagi, że te palce wykonują jakieś dziwne ruchy, jakby każdy z nich żył swoim własnym życiem. Za to broda wraz z dolną szczęką utrzymywała teraz jako tako stałą pozycję.

— Przeprzeciecież jejest cieciemno — stwierdzenie tego oczywistego faktu wypadło jednak jakoś nieprzekonująco.

— Żyjesz — zachichotał znowu były nieboszczyk. — A już myślałem, że posadzili tam jakiegoś zepsutego robota.

W tym momencie Markowi zaświtała pewna myśl. Niestety, przejęty swoją sytuacją, nie zdołał jej poświęcić tyle uwagi, na ile zasługiwała. Szkoda, bo w przeciwnym razie sam, i to już teraz, rozwiązałby całą zagadkę. No, powiedzmy, niemal całą. Ale za to z pewnością zapobiegłby czemuś, co omal nie doprowadziło do zagłady… ale nie uprzedzajmy wypadków.

— Co pan tu robi? — udało mu się zadać pytanie. O dziwo, głos, który wypłynął z jego krtani, brzmiał prawie normalnie. Gdyby jeszcze nie ta broda i palce…

— Lecę do siebie.

Aha. Leci do siebie. Pewno, że do siebie. Jakie to proste.

— Ale dlaczego tutaj… w tej komórce? — spytał niesłychanie chytrze Marek.

— Ty także wybrałeś sobie właśnie tę komórkę — odpowiedział zmartwychwstały profesor, po czym zachichotał znowu. — I nie dziw się, że cię zobaczyłem, chociaż jest ciemno. Jestem wyposażony w specjalną aparaturę. Promienie ultraczerwone, rozumiesz? Nie rozumiesz — odpowiedział sam sobie. — No, nic… poczekaj no — zmienił nagle ton i umilkł.

Nad ich głowami, jakby na tej platforemce, na którą prowadziły strome schodki, rozległ się nieco zniekształcony głos mężczyzny.

— …dla rejonu Wielkich Planet — mówił nieznajomy. — Wiatr słoneczny w normie. Promieniowanie poniżej wielkości krytycznych. Na całej przestrzeni nie zaobserwowano meteorytów pozaukładowych. Uwaga. Ostrzeżenie specjalne dla statków, znajdujących się na granicznych orbitach Układu Słonecznego…

— Do licha! — krzyknął profesor Kapica. — Nadają komunikat! Muszę… — nie skończył.

Marek usłyszał dudnienie szybkich kroków na żelaznych schodach. Jaśniejsza plama przed nim zniknęła jak zdmuchnięta.

— …ekipa Instytutu Planet Granicznych przeprowadzająca eksperyment w rejonie Transplutona ostrzega…