Coś trzasnęło, rozległ się zgrzyt, jakby ktoś przeciągnął nożem po szkle, i głos nieznajomego mężczyzny czytającego komunikat dla pilotów nagle umilkł. Równocześnie z góry dobiegło westchnienie ulgi.
— Teraz wiem, że dolecimy! — zadudnił głucho głos profesora. — No cóż, niezbyt tu wygodnie… zwłaszcza dla kogoś takiego jak ty, ale damy sobie radę. Prawda?
Chłopiec nie odpowiedział. Profesor odczekał chwilę, po czym z góry spłynął znajomy, przejmujący do szpiku kości chichot.
— Nie zatrzymają się — powiedział niezbyt zrozumiale słynny uczony. — A ty nie próbuj robić hałasu. Pomyślą, że to ja, więc i tak nie przyjdą. Bardzo dobrze… — zaśmiał się znowu.
— Uff — odsapnęła serdecznie Lidka, odsuwając opróżniony do ostatniej kropelki pojemnik z lodami. — To było ponad moje siły. Uczta uczt! Przez tydzień będę teraz na ścisłej diecie! — spojrzała ze zgrozą po sobie.
— Brzuszek ci na razie nie grozi — zaśmiał się Adam z fatalnym skutkiem, ponieważ zapomniał, że moment wcześniej wsunął w usta świeży ładunek zrazików a la Saturn oraz sałatki słonecznej. Przyszedł później, razem z ojcem Marka, i teraz skwapliwie nadrabiał zaległości.
— Jako gospodarz czuję się w pełni usatysfakcjonowany — oświadczył z dumą profesor Sponka, strzepując z klapy kombinezonu strzępki sałatki.
— Sam jesteś sobie winien! — zaśmiała się Z ula.
— Nie trzeba było stawiać tego wszystkiego na stole…
— Ale pycha! — Anna wzniosła oczy do góry. — Nad jeziorem było wspaniale, ale kiedy pewne osoby miały dyżur przy kuchni, człowiek mimo woli przypomniał sobie, co czytał o starożytnych pustelnikach. Podobno żywili się suszoną szarańczą…
— …brr — otrząsnęła się Lidka. — Jak możesz o tym mówić… i to przy stole!
— Co do mnie — zaprotestował łagodnie Bogdan — nie przeraża mnie wizja suszonej szarańczy. W takim towarzystwie zjem absolutnie wszystko…
— A propos — Zula zwróciła się do Anny — czy ta mnie miałaś na myśli, kochanie, mówiąc o pewnych osobach?
— Och, mamo! — obruszyła się Anna.
— Ona myślała o Jacku — wyjaśniła podstępnie Lidka. — Mój uczony braciszek uważał, że gotowanie jest zajęciem uwłaczającym jego godności. W efekcie karmił nas czymś, co przypominało stare podeszwy w sosie własnym. Suszone szarańcze byłyby przysmakiem wobec tego, co on potrafił zrobić z najlepszej konserwy…
— Myślałam o Marku — sprostowała Anna, patrząc z wyrzutem w orzechowe oczy Lidki. Te oczy odpowiedziały teraz ostrymi ognikami.
— Marek radził sobie całkiem dobrze — burknęła siostra jajogłowego, który z kolei wzruszył ramionami.
— Kiedy zostanę dyrektorem Instytutu… — zaczął przez nos.
— … nie będziesz miał czasu na gotowanie. Na szczęście… — dopowiedziała gładko Lidka. — Ale, ale, co się właściwie dzieje z Markiem? — rzuciła od niechcenia.
Jacek machnął pogardliwie ręką.
— Bądź spokojna — zdobył się na ojcowski uśmiech. — W tutejszej łazience trudno zabłądzić…
Adam i profesor Sponka wymienili przelotne spojrzenia. Przez chwilę trwała cisza, wreszcie młody Kapica bąknął:
— Jeśli za chwilę nie przyjdzie, pójdę go poszukać. Szkoda obiadu — dodał, jakby dla podkreślenia, że chodzi tylko o powitalną ucztę.
— Wiecie co — powiedziała Zula — włączcie radio. Komputer utrzymuje wprawdzie łączność ze wszystkimi satelitami i prowadzi nas bezpiecznie do celu, ale ja chciałabym po prostu posłuchać wiadomości. Przez trzy tygodnie wiedliśmy wspaniały żywot dzikich ludzi, ale teraz wracamy do świata nauki. Nie wypada zjawiać się tak… tak…
— Prosto z lasu — podpowiedział Adam. Wszyscy się roześmiali, a Bogdan Sponka wstał i podszedł do pulpitu pod ścianą. Po chwili z głośników popłynęła cicha, pogodna melodia. Była to ostatnia fraza popularnej „suity galaktycznej” skomponowanej przez Jana Svenssona do filmu „Pilot wszechczasów”, który to film z ogromnym powodzeniem obiegł wszystkie ekrany świata. Po chwili muzyka ucichła, a z głośnika popłynął dźwięczny męski głos:
— Nadajemy komunikat dla żeglugi w obszarze Wielkich Planet. Trwające na Jowiszu burze spowodowały odchylenie pola magnetycznego globu. Załogi satelitów powinny chwilowo pozostawać w swoich obiektach. Wychodzenie w przestrzeń grozi szokiem grawitacyjnym. Przypominam, że nadajemy komunikat dla rejonu Wielkich Planet. Wiatr słoneczny w normie. Promieniowanie poniżej wielkości krytycznych. Na całej przestrzeni nie zauważono meteorów pozaukładowych. Uwaga. Ostrzeżenie specjalne dla statków znajdujących się na granicznych orbitach Układu Słonecznego…
— To dla nas — szepnęła Anna. — Jutro tam będziemy.
— Tss… — uciszył ją niecierpliwie Jacek.
— … Ekipa Instytutu Planet Granicznych, przeprowadzająca eksperyment w rejonie Transplutona ostrzega…
Po tym słowie aparat wydał nagle straszliwy zgrzyt i ucichł. Adam i Bogdan zerwali się ze swoich miejsc. Podbiegli do pulpitu i zaczęli przyciskać gorączkowo jakieś klawisze, zadając w ten sposób pytania komputerowi, który odpowiadał rzędami cyfr oraz falującymi liniami ukazującymi się na ekranach. Wreszcie obaj wyprostowali się i spojrzeli po sobie. Ręce im opadły.
— Cała łączność — szepnął zdławionym głosem Adam. — Co…
— Słuchaj… — mruknął jakby do siebie profesor Sponka. — Czy to nie on?
Adam uderzył się dłonią w czoło.
— Do stu księżyców! — zawołał z rozpaczą. — Przecież tam są wszystkie przekaźniki anten odbiorczych!
„Niebieski” dalej robił coś na górze, na platforemce, od czasu do czasu dodając sobie otuchy piekielnym chichotem.
— Niech teraz naprawiają! — zawołał w pewnej chwili tryumfalnie. — Będą mieli zabawę na całe tygodnie!
Coś upadło na blaszaną podłogę.
— Koniec! — rozległ się piskliwy, zachrypnięty śmiech. Odpowiedziało mu niesamowite echo. Jeszcze dudniło między ścianami zamkniętej komórki, kiedy wmieszały się inne dźwięki. Ktoś pośpiesznie otwierał drzwi.
Domyślili się nareszcie, że jestem tutaj — przeszło przez myśl Markowi. Nie znaczy to, że doznał uczucia ulgi. Pewno, że dobrze będzie wydostać się z tej pułapki i opuścić kłopotliwe towarzystwo. Z drugiej strony jednak teraz wszyscy dowiedzą się gdzie był, a niektórzy zaczną ponadto podejrzewać, co widział.
Zamek wreszcie ustąpił i drzwi stanęły otworem. Z korytarza wpadła smuga jasnego światła. Za nią zamajaczyły dwie męskie sylwetki — tym razem bez skafandrów i kasków.
— Marek! Marek!
Chłopiec wyprostował się odruchowo. Zdał sobie sprawę, że w blasku latarek, które obaj mężczyźni trzymali w dłoniach, przedstawia widok może malowniczy, ale z pewnością mało imponujący. Toteż dołożył starań, żeby przyoblec twarz w wyraz gniewnej powagi.
Adam ocknął się pierwszy. Wpadł do kabiny i wyciągnął do Marka rękę.
— Nie dotykaj mnie! — krzyknął chłopiec, którego twarz w okamgnieniu zmieniła wyraz. Adam zatrzymał się osłupiały. Jego ramię powoli opadło.
— Co… co… — wybełkotał.
— Marek?! — w głosie profesora Sponki, który także wszedł do komórki, zabrzmiało niebotyczne zdumienie.
Chłopiec postanowił porzucić wszelką dyplomację. Zanurkował pod ramieniem Adama i rzucił się w stronę ojca. Ten w pierwszym odruchu zrobił dwa kroczki do tyłu.
— Tato! — stalowe ściany zajęczały wysokim echem. — Tato! — Marek pochwycił oburącz klapy ojcowskiego kombinezonu — ja wszystko wiem!