Выбрать главу

Po tym dumnym wyznaniu nastała grobowa cisza. Wreszcie Adam odwrócił się i spojrzał z wyrzutem na profesora Sponkę.

— A widzisz?… — mruknął. Ojciec Marka wpatrywał się jednak w chłopca i chyba nie zauważył nawet, że młody Kapica coś powiedział.

— Co to znaczy „wszystko”? — spytał nieswoim głosem. — I dlaczego jesteś taki roztrzęsiony? A przede wszystkim co tutaj robisz, kiedy wszyscy inni siedzą przy stole? Zabłądziłeś?

Marek już otwierał usta, żeby odeprzeć to oburzające podejrzenie, kiedy nad głowami całej trójki zabrzmiał znajomy chichot.

— Jak to co? — spłynął z ciemności lekko zachrypnięty głos — dotrzymywał mi towarzystwa! Hi, hi, hi…

— Łączność!!! — Adam złapał się nagle obiema garściami za włosy, wypuszczając latarkę. Natychmiast schylił się po nią i skierował jej światło na schody. — Co zrobiłeś z antenami?!!! — wrzasnął, zupełnie zapominając o swej powadze naukowca. — Chodź tu zaraz do nas!

— Nie słyszałem, chłopcze — dobiegła z góry odpowiedź — o zwyczaju odzywaniu się takim tonem do własnego stryjecznego dziadka. A może tak należy zwracać się do swoich profesorów?

Adam jęknął głośno. Bogdan zdecydowanym ruchem odsunął na bok syna, który teraz przestał nie tylko cokolwiek rozumieć, ale w ogóle myśleć.

— Bardzo cię proszę, zechciej zejść do nas — powiedział uprzejmie. — Pójdziemy do nawigatorni. Tam właśnie podano obiad i czekamy tylko na ciebie.

— Czekacie? Hi, hi, hi! To dziwne. Tam czekacie, a tu samiście mnie zamknęli! — rozumowaniu niedawnego nieboszczyka trudno było odmówić logiki. — Obiad? — powtórzył takim tonem, jakby nie wiedział, co to słowo znaczy. — Hmm… dotychczas nie jadałem…

— Ale zależy nam na twoim towarzystwie — rzekł w dalszym ciągu uprzejmie, a nawet przymilnie ojciec Marka. — Wszyscy bardzo chcą cię poznać…

— Tu czuję się całkiem dobrze… — odburknął głos z góry, po czym jednak rozległy się odgłosy stąpania po blaszanych schodkach. Chwilę później profesor Kapica stanął przed nimi w całej swej przedziwnej osobie.

— To ty uszkodziłeś przekaźniki łączności — Sponka pokiwał głową, patrząc w przymrużone oczy słynnego uczonego. — Dlaczego to zrobiłeś?

— Nie powiem! Hi, hi, hi…

— Przecież tak samo jak nam zależy ci na spotkaniu z profesorem! — wykrzyknął Adam, wprawiając tym odezwaniem myśli Marka w pośpieszny, obłąkany taniec, jeśli można wprawić w jakikolwiek taniec coś, czego nie ma. Może to zresztą lepiej, że pod czaszką chłopca panowała właśnie próżnia. Licho wie, co mogłoby się stać, gdyby do jego świadomości dotarła odpowiedź osobnika w niebieskiej koszuli:

— Tak. Chcę być z sobą. Dlatego doprowadziłem do tego, że lecę z Wami…

— Radio i szybka łączność pomogłyby nam bezpiecznie osiągnąć cel podróży. Więc niszcząc przekaźniki anten, postąpiłeś bez sensu…

— Może… hi, hi, hi! A może nie!.. — odpowiedział zagadkowo profesor Kapica.

— No, dość tego! — warknął Adam spoglądając z wściekłością na słynnego uczonego. — Chodźmy stąd — machnął zrezygnowany ręką.

W tym momencie Marek odzyskał jeśli nie przytomność umysłu, to w każdym razie pamięć.

— Tato! — wskazał szeroko otwartymi oczami Adama. — Ja… ja poszedłem do tego opuszczonego Instytutu. Tam był…

— Wiem, synu — przerwał mu łagodnym tonem Bogdan. — Wiem także, co wiedziałeś… Adam mi mówił…

— Ale nie powiedział ci — wybuchnął z rozpaczą chłopiec — że to on zabił… zabił…

W świetle latarki ujrzał uśmiechniętą twarz profesora Kapicy, mieszkańca opuszczonych budowli nad Jeziorem Tajemnic, nieboszczyka, a także swojego współlokatora w zamkniętej komórce — i zaniemówił.

— Coś ty?! Co?… ja… — dukał przerażony Adam.

— Nikt nikogo nie zabił — ojciec uśmiechnął się przelotnie. Jak mogłeś myśleć…

— Marku! — w głosie Adama brzmiało teraz oburzenie i wyrzut.

— Miałeś rację — profesor spojrzał poważnie na młodego naukowca. — Widzisz — zwrócił się ponownie do syna — Adam radził, żeby ci wszystko wytłumaczyć. Ale potem postanowiliśmy zabrać tego tutaj — musnął wzrokiem jegomościa w niebieskiej koszuli — z sobą i doszedłem do wniosku, że lepiej będzie na razie zachować to w sekrecie. Nie chciałem niepokoić Zuli i dziewcząt. Zawsze to trochę dziwne towarzystwo… To był mój pierwszy błąd — stwierdził. — A drugi to zamknięcie zdalnika akurat tutaj, gdzie są zespoły łączności — dopowiedział. — Byłeś tam na górze?

… Zdalnika? — Na wszelki wypadek chłopiec przełknął głośno ślinę i skinął głową. Profesor Sponka westchnął.

— Pewnie cały czas siedziałeś przy iluminatorze. Widziałeś, jak przeprowadzaliśmy go do statku?

— Tak…

— Ale jak mogłeś podejrzewać mnie o… — Adam najwyraźniej nie mógł oswoić się z myślą, że w oczach Marka uchodził od wczoraj za zbrodniarza.

— A co ty wyobraziłbyś sobie na jego miejscu? — pospieszył synowi na pomoc Bogdan. — Powinniśmy cię przeprosić — znowu uśmiechnął się blado do chłopca — musiałeś przeżyć niezbyt miłe chwile tylko dlatego, że my dwaj zachowywaliśmy się tak tajemniczo. Ale ty także przeskrobałeś wybierając się do opuszczonego poligonu… więc powiedzmy, że jesteśmy kwita. Tam na górze — zmienił temat — są specjalne urządzenia z przekaźnikami łączności. W tym miejscu na zewnątrz statku znajdują się anteny. Na szczęście tylko odbiorcze. Inaczej w ogóle nie moglibyśmy lecieć dalej.

— On nic nie widział! — zaśmiał się dyszkantem stary Kapica. — A ja jestem wyposażony…

— Wiemy aż nadto dobrze, w co jesteś wyposażony — przerwał mu gorzko Adam. — A teraz chodźmy już do nawigatorni. Jeszcze tylko… — zatrzymał się i sięgnął do kieszonki swojego kombinezonu. Wyjął z niej jakiś niewielki przedmiot, w którym natychmiast zapaliło się maleńkie, zielone światełko.

— Wzywam pierwszą, drugą i trzecią sekcję automatów naprawczych — powiedział do tego pudełka. — Uszkodzeniu uległy przekaźniki łączności, blok odbiorczy bezpośrednio pod antenami. Rozpoznać awarię i naprawić. Czas potrzebny dla usunięcia szkód podać za pięć minut do dyspozytorni. Koniec.

Profesor Sponka pokiwał głową.

— Nie ma się co łudzić — mruknął. — Nie uporają się z tym przed dziesięcioma godzinami. Wtedy będziemy już na Transplutonie.

Aleksander Wielki Drugi znowu wydał z siebie radosny chichot.

— Nie poszkapiłem się. Łączność to w pewnym sensie moja specjalność, szanowny młody kolego…

— Niestety — zgodził się ponuro Adam. — No, idziemy — westchnął, ruszając w stronę korytarza. Za nim, nie przestając chichotać, podążył jego stryjeczny dziadek. Za dziadkiem Marek, dla pewności zachowując bezpieczną odległość od niesamowitej postaci w niebieskiej koszuli. Pochód zamykał zatroskany profesor Sponka.

6. EB–5 nie odpowiada…

— Co?… co?… kto to?

— O rany!

— Profesor? Tutaj? Jakim cudem? Jak pan wygląda?! — tylko Zuli udało się zadać trzy pytania naraz.

— Pozwoli pan, profesorze, że się przedstawię. Jestem Jacek Saperda i czuję się zaszczycony…

— Hi, hi, hi, hi!!!

Zapanowała martwa cisza. Przybyli zatrzymali się w progu, jakby pragnąc nasycić oczy wrażeniem, jakie wywarło ich pojawienie się w dyspozytorni. Wreszcie ojciec Marka z nieco nienaturalnym uśmiechem powiedział:

— Zaraz wam wszystko wytłumaczymy — powiódł po obecnych zmęczonym wzrokiem. — A ty — zwrócił się do chichoczącego nieszczęśnika — siadaj tutaj — wskazał mu wolny fotel pod ścianą. — Zula, dopilnuj żeby Marek zjadł obiad — uśmiech profesora stał się—odrobinę pogodniejszy — wprawdzie chwilowo stracił zdaje się apetyt, ale o ile go znam, zaraz mu to przejdzie…