— …dyrektorem instytutu — podrzuciła Udka.
— …uczonym i odkrywcą — dokończył swoją myśl Bogdan. — Ale przerwaliśmy ci — spojrzał na Adama.
— Z tej wieży udało mi się ściągnąć naszego przyszłego badacza i odkrywcę — uśmiechnął się młody naukowiec — ale nie mogłem stamtąd odejść, bez wyjaśnienia zagadki, dlaczego pomimo braku dopływu energii, niektóre urządzenia, automaty i komputer byłego Instytutu są czynne. W dodatku Marek patrząc z góry zobaczył profesora Kapicę we własnej osobie — Adam uczynił gest w stronę siedzącej pod ścianą postaci. — Profesor zachowywał się bardzo dziwnie i sprawiał wrażenie lekko pomylonego. Nic dziwnego, ponieważ właśnie wracał z nieudanej przejażdżki… naszym pantoplanem.
— Co?! — wyrwało się Annie.
— Jak to, profesor porwał… to jest, przepraszam zabrał, to znaczy, chciałem powiedzieć… — zaplątał się Jacek.
— Niemożliwe — zawyrokowała z przejęciem Lidka.
— Myśleli, że to ja — mruknął ponuro Marek.
— Kiedy pantoplan się znalazł — podjął z uśmiechem Adam — powiedziałem wam, że znam tylko jednego człowieka na świecie, który mógł doprowadzić nasz pojazd do stanu, w jakim się znajdował. Profesor Kapica, skądinąd najwybitniejszy umysł naszych czasów, słynie z tego, że nie potrafi sobie poradzić z własną maszynką do golenia, nie mówiąc już o pilotażu. A ponieważ przedtem byłem w instytucie, od razu domyśliłem się, komu zawdzięczamy zniknięcie pojazdu. Zabrał go, żeby samemu spróbować polecieć do stacji ZZAA–1 na Transplutonie…
— Co?! — powtórzyła Anna.
— Nic nie rozumiem… — wyznała zdumiona Zula.
— Nic nie rozumiem — przytaknął jak echo Jacek.
— Ani ja — zgodziła się Lidka.
— Ani ja — orzekła po namyśle Anna.
— Za chwilę zrozumiecie — uspokoił ich Adam. — Ale na razie wróćmy jeszcze do tego, co działo się wcześniej w Instytucie. Komputer mi powiedział, że otrzymuje prąd z baterii słonecznych, więc pobiegłem 1 wyłączyłem je. Dla Wszelkiej pewności zerwałem nawet kable. To było grube niedopatrzenie — zwrócił się do Bogdana Sponki, który przytaknął ruchem głowy — że zostawiono te baterie z kompletnym oprzyrządowaniem. Zważywszy, że profesor Kapica wyposażył swojego zdalnika w tak dalece posuniętą samodzielność…
Zdalnik — powtórzył w myśli Marek. — Znowu to niezrozumiałe słowo. Nie miał jednak czasu, by próbować rozgryźć, co ono mogło znaczyć, bo Adam mówił dalej:
— Wtedy w umyśle naszego ciekawskiego — chłopiec poczuł, że robi mu się gorąco — wylęgły się najokropniejsze podejrzenia. W dodatku dałem mu miotacz i poprosiłem, żeby strzelał do wszystkiego, co się poruszy. Bałem się, że samozwańczy gospodarz opuszczonego poligonu będzie trochę zbyt samodzielny… skoro potrafił uruchomić baterie słoneczne, doprowadzić energię do Instytutu, a nawet porwać pantoplan. No i skoro udało mu się „ożyć”, pomimo że pozostawiono go wyłączonego. Na szczęście zdalniki mają wbudowane blokady, które nie pozwalają im szkodzić żywym ludziom. Toteż bez trudu udało mi się obezwładnić naszego gościa — spojrzał wymownie na osobnika w niebieskiej koszuli, który siedział z taką miną, jakby mówiono cały czas o kimś innym, zupełnie mu nieznanym.
— Wprawdzie zepsuł komputer, kiedy ten miał mi zdradzić jego kryjówkę, ale to właśnie naprowadziło mnie na jego ślad. Bo wyłączyć komputer można tylko w jednym miejscu, pod galeryjką w głównej hali. Poszedłem tam i po chwili było już po wszystkim. Ale Marek — mrugnął porozumiewawczo do chłopca — utwierdził się w swoich podejrzeniach. Powinienem był mu powiedzieć… postanowiłem jednak poczekać na ciebie — spojrzał na Bogdana. — Tak… — westchnął. — Dalszy ciąg już znacie. Profesor Kapica nie wiedzieć czemu zbudował swojego zdalnika tak, że zewnętrznie jest niesłychanie podobny do niego samego. Z tego względu postanowiliśmy z Bogdanem zabrać go na Transplutona, żeby nasz wielki Aleksander sam zdecydował, co z nim zrobić. Rozumiecie — rozejrzał się bezradnie po obecnych — było nam jakoś głupio niszczyć go lub choćby wyłączać… mielibyśmy wrażenie, że robimy coś złego prawdziwemu profesorowi… może to dziecinada — westchnął — ale popatrzcie tylko na niego…
Wszyscy skierowali wzrok na bladą twarz niezwykłego gościa, który niespodziewanie znowu zachichotał.
— Więc to… to… nie jest profesor?… — wykrztusił Jacek.
— Podobny, prawda? — powiedział ponuro Bogdan.
— Nic dziwnego, że Marek Wziął go za mojego stryjecznego dziadka — podjął znowu Adam — najpierw w Instytucie, a potem kiedy zobaczył przez iluminator, jak transportowaliśmy go z rakietki do statku. Bo trzeba wam wiedzieć, że obserwował tę scenę, schowany w pomieszczeniu aparatury łączności…
— Powiedział, że idzie do łazienki! — Zula pokiwała głową i pogroziła synowi palcem. — Czy naprawdę nie ma żadnego sposobu na takich jak on?! — rozłożyła bezradnie ręce.
— Nie wiem — zaśmiał się Adam. — W każdym razie pech chciał, że naszego gościa postanowiliśmy umieścić w tej samej komórce, którą wybrał Marek. „Pan profesor” wykorzystał to od razu… w ten sposób, że popsuł radio, na szczęście tylko instalacje odbiorcze. Dlatego lecimy teraz na ślepo, wysyłając ten tekst, który Bogdan podyktował komputerowi…
Dłuższą chwilę panowało milczenie. Przerwała je Zula.
— Ale jak to się mogło stać, że wyłączone baterie słoneczne starego Instytutu zaczęły nagle pracować na nowo? — spytała z zadumą.
— On był nieczynny tylko przez tydzień — mruknął Adam, spoglądając złym wzrokiem na domniemanego profesora Kapicę. — Czas już chyba, żebyście się przekonali, z kim naprawdę mamy do czynienia — dodał.
Odszedł od pulpitu i stanął przed fotelem, zajętym przez osobliwego, chichoczącego starszego pana.
— Jak się nazywasz? — spytał. — Dzieci cię nie znają — dodał takim tonem, jakby chciał usprawiedliwić obcesowość swojego pytania.
— Mógłbyś im sam to powiedzieć — spokojnie odrzekł zagadnięty. — Znasz mnie przecież. Jestem Aleksander Kapica. Współpracujemy nad teorią geonów. A ściślej nad jej zastosowaniem do lotów w nadprzestrzeni…
— Więc jesteś dyrektorem Instytutu Planet Granicznych — skwitował wtrącając się do rozmowy Bogdan Sponka. — Dobrze. Dlaczego zatem jesteś tutaj, na statku, a nie w bazie Instytutu, na Transplutonie?
Jegomość w niebieskiej koszuli pomyślał chwilę.
— Zostawiono mnie samego na Ziemi.
— Ale przecież eksperymenty na Transplutonie trwają. A kieruje nimi nie kto inny, jak właśnie profesor Kapica. Jak to możliwe, że jesteś równocześnie tam i tutaj?
— Możliwe.
— Więc was jest dwóch?
— Nie. Jestem jeden.
— Tu i tam?
— Przecież wiesz…
— Ja wiem — powiedział z naciskiem ojciec Marka — ale chciałbym, żebyś to wyjaśnił mojej żonie i dzieciom. Dzieci są ciekawe… — dodał podstępnie. — Powiedz dlaczego ty lecisz z nami, a nie zostałeś w Instytucie na Ziemi?
— Żeby prowadzić doświadczenia na Transplutonie.
— Przecież cały czas i tak je prowadziłeś?
— Muszę być razem… nie wiem, jak to powiedzieć… — po raz pierwszy na bladej twarzy dziwnego człowieka odmalował się wysiłek.
— Pomogę ci — rzekł Sponka. — Pragniesz być jak najbliżej siebie, tego siebie, który teraz jest na Transplutonie. Czy tak?
— Uhm…
— Dlatego użyłeś podstępu, żeby się tam dostać. Uruchomiłeś baterie słoneczne, przeciągając dodatkowy kabel i czekałeś na sposobność. Czekałeś długo, bo przeszło rok. Wreszcie nad sąsiednim jeziorem pojawili się ludzie… Przyjechali tam pantoplanem, czyli pojazdem, którym od biedy ktoś nie wymagający zbyt wiele, nie potrzebujący nawet powietrza ani jedzenia, potrafiłby się dostać do granic Układu Słonecznego. Ukradłeś pantoplan i próbowałeś wystartować. To było wczoraj, prawda?