— Umm…
— Zapomniałeś o jednym — głos Bogdana jakby złagodniał — a mianowicie, że profesor Kapica jest szeroko znany nie tylko jako odkrywca. Chyba wszyscy dziennikarze pisali już o jego przesławnym roztargnieniu, a także o tym, że wielki uczony nie potrafi sobie poradzić ze zwykłym rowerem, nie mówiąc o pojazdach doby kosmicznej. Tak, tak, mój drogi — pokiwał z uśmiechem głową — sam czytałem wiele barwnych anegdot, jak to nie wiedziałeś, co począć z najprostszymi mechanizmami we własnym mieszkaniu, podczas gdy równocześnie obliczałeś drogę do najdalszych galaktyk. I ty porwałeś się na to, aby ukraść pantoplan i próbować na nim dotrzeć do Transplutona?
— Nie wiedziałem — burknął osobnik w niebieskiej koszuli. — Tego się nie wie o sobie…
— Jeśli nie jest się sobą — podsumował Bogdan. Więc powiem im, kim naprawdę jesteś. Zdalnikiem…
— Kim?
— Co?
— Zdalnikiem — powtórzył profesor Sponka. — Automatem, wyposażonym w świadomość słynnego uczonego Kapicy. On sam go zbudował — wyjaśniał, zwracając się teraz do reszty słuchaczy — żeby brał udział w eksperymentach. Rozumiecie?
Nikt nie odpowiedział. Zula zamrugała szybko powiekami. Anna potrząsnęła głowę. Marek odniósł wrażenie, że coś jakby zaczyna mu świtać, ale za nic nie potrafiłby tego świtania wyrazić w słowach. Lidka powiedziała krótko: „nie”. Tylko Jacek chrząknął znacząco, po czym rzekł z zastanowieniem:
— Sądzę, że będzie lepiej, jeśli wytłumaczy im to pan dokładniej… — To „im” zostało wymówione ze stosownym naciskiem, którym jajogłowy wyraźnie akcentował, że jeśli chodzi o niego, wszelkie dalsze wyjaśnienia są najzupełniej zbędne.
Ani profesor Sponka, ani Adam nie przejęli się jednak zbytnio słowami Jacka. Natomiast ojciec Marka postanowił pójść za jego radą i wszystko wytłumaczyć.
— Powiedzmy, że człowiek wysyła eksperymentalny statek do gwiazd — zaczął. — Oczywiście, bez żywej załogi, bo w tej chwali nie mamy jeszcze rakiet, które potrafiłyby wrócić z najbliższych bodaj gwiazdozbiorów przed upływem kilkudziesięciu, a nawet kilkuset lat. Otóż aparatura zainstalowana na takim statku przekazuje uczonym dane dotyczące lotu, materii międzygwiezdnej, promieniowania… słowem mnóstwo liczb i faktów. Nie otrzymujemy jednak wiadomości o tym co najciekawsze, a mianowicie jak czułby się tam w dalekiej przestrzeni człowiek i jakie byłyby jego wrażenia. Dlatego ktoś dawno już wpadł na pomysł budowy zdalników. Konstruuje się bardzo skomplikowaną maszynę informatyczną, coś w rodzaju mózgu elektronicznego, tylko superpojemnego i „przelewa się” do takiej maszyny zawartość mózgu jakiegoś prawdziwego człowieka. To znaczy „uczy się” maszynę wszystkiego, ale to wszystkiego, co ten człowiek wie. Nie tylko wiadomości naukowych, ale wspomnień dotyczących przeżyć tego człowieka, dzieciństwa no… wszystkiego. A ponieważ ta maszyna jako sztuczny mózg, potrafi sama „myśleć”, rozumować, obserwować otoczenie i wysnuwać wnioski, więc kiedy nawiąże z nią kontakt ktoś, kto przekazał jej treść własnych szarych komórek, to jest wtedy tak, jakby ten ktoś rozmawiał z samym sobą. Potem taki sobowtór leci w kosmos, a człowiek, jego, że tak powiem, pierwowzór, odbiera bezpośrednio całym swoim układem nerwowym, wszystkimi ośrodkami mózgowymi wrażenia, jakich tamten doznaje w eksperymentalnej rakiecie. Rozumiecie, jakie to chytre… i ważne? A co do łączności, zapewniają ją fale biologiczne. Wiecie, a jeśli nie, to dowiecie się wkrótce — spojrzał przelotnie na Lidkę i Marka — że każdy z nas wysyła takie fale. Wystarczy je odpowiednio wzmocnić…
— To nieludzkie… — wykrztusiła nagle Lidka. Wszyscy popatrzyli na nią zaskoczeni.
— Dlaczego? — zdumiał się Adam. — Wzmacniacze pól elektromagnetycznych, otaczających nasze ośrodki mózgowe to zupełnie niewinne aparaciki.
— Poczekaj — przerwał mu Bogdan. — Zdaje się, że wiem, o co ci chodzi — popatrzył ze zrozumieniem na dziewczynę. — Myślisz, że jeśli on jest tak wierną kopią człowieka, to wysyłanie go w bezpowrotną podróż, narażanie na katastrofy, ból, śmierć i tak dalej, nie mówiąc o takich uczuciach jak tęsknota czy smutek…
— Właśnie! — podchwyciła Anna. — Myślałam o tym samym.
— Dla nauki… — zaczął Jacek, ale Sponka nie pozwolił mu mówić. Przyszły dyrektor Instytutu stanowczo nie miał dzisiaj dobrego dnia.
— Zaraz was uspokoję — powiedział ojciec Marka, (wyciągając przed siebie dłonie, jakby chciał się obronić przed czyimś atakiem. — Przede wszystkim w zasadzie nie buduje się zdalników człekokształtnych. Ten tutaj jest, o ile wiem, jedynym istniejącym egzemplarzem. To był właściwie taki kaprys Kapicy… coś w rodzaju żartu…
— Ładny mi żart! — obruszył się tym razem Marek.
— Ale to nieistotne — ciągnął Bogdan. — W końcu zdalnik nie musiałby być człekokształtny, żeby czuć jak człowiek. Można by mu nadać postać kuli, skrzyni, obojętnie czego. Ważna jest przecież tylko aparatura. Ale nawet człekopodobne zdalniki… zresztą, zaraz się przekonacie.
Odwrócił się na powrót w stronę fotela zajętego przez rzekomego profesora Aleksandra Kapicę.
— Kto to jest? — spytał wskazując oczami Adama. „Profesor” poszedł za jego wzrokiem, po czym wzruszył ramionami.
— Adam Kapica — odpowiedział lekko zniecierpliwionym tonem. — Mój asystent i stryjeczny wnuk.
— To znaczy krewny?
Stryjeczny dziadek swojego asystenta spojrzał na niego spod ściągniętych powiek.
— Krewny? — powtórzył z namysłem.
— Kochasz go? — spytał zamiast odpowiedzieć Bogdan.
Bruzda na czole zdalnika pogłębiła się.
— Co to znaczy?
— Co czułeś, kiedy Adam cię uderzył i związał… pamiętasz, tego dnia, kiedy nie udało ci się uprowadzić naszego pojazdu?
— Ze nie mogę się ruszać…
— Nie bolało?
— Ból? Znam to pojęcie, ale…
— A jak przenosiliśmy cię z rakietki do statku, przez próżnię, nie było ci zimno? Nie brakowało ci powietrza?
— Wystarczy — powiedziała Zula drżącym od emocji głosem. — Teraz już Lidka nie będzie mieć wam za złe, że postępujecie z nim tak… tak… nieludzko. Prawda, kochanie?
— Och… — westchnęła Lidka tak cicho, jakby za oknem przeleciała ćma.
Bogdan Sponka uśmiechnął się przelotnie.
— Jeszcze jedno pytanie, a potem postaram się o nową niespodziankę. Jesteś profesorem Kapica, tak? — zwrócił się znowu do osobliwego tworu w fotelu.
— Tak.
— Co to jest teoria geonów?
— Dziecinne pytanie — burknął pewnym siebie tonem zapytany. — Chodzi o cząsteczki, tworzące krzywiznę czasu i przestrzeni. Posiadają masę, a więc ulegają prawom grawitacji. A skoro tak, to można w substancji naszego dostrzegalnego zmysłami świata znaleźć „dziury”, prowadzące do jakiegoś innego świata. Czyli przedostać się do nadprzestrzeni. Tę teorię opublikował bodaj jeszcze w dwudziestym wieku Wheeler, twórca geometrodynamiki. Nasze eksperymenty…
— Właśnie — przerwał mu Bogdan. — Wystarczy — dodał szybko, zauważywszy rozpaczliwe znaki, dawane przez Adama, który obserwując twarze słuchaczy doszedł do słusznego ze wszech miar wniosku, że wywody rzekomo uczonego są stanowczo nieco zbyt specjalistyczne. — Bardzo pięknie powiedziałeś o tych geonach — skłonił się zdalnikowi. — A teraz, ponieważ jesteś równocześnie tutaj i na Tratasplutonie, zechciej nam jeszcze wyjawić, czego dokonaliście ostatnio? Kiedy wystartuje pierwsza rakieta do lotu w nadprzestrzeni?