— Właśnie wyprasowałam bluzkę — poskarżyła się jeszcze, ale już bez gniewu, patrząc z zabawnym ubolewaniem na swoją kreację. — Jak na egzaminie — powtórzyła z urazą, żeby zbyt łatwo nie ustąpić z pola walki. — Kto powiedział, że na biwaku nie można przynajmniej od czasu do czasu wyglądać tak jak na egzaminie… z czego to? — zaśmiała się wreszcie.
Jacek milczał. Uniósł głowę i patrzył w niebo, jakby właśnie ujrzał rakietę wypisującą dymem najbardziej zawiłe równanie geometrodynamiczne.
— Wszystko jedno z czego. Przecież i tak będziesz przygotowana — Marek spojrzał przelotnie na skąpy kostium kąpielowy Lidki, zerknął na własne slipki, po czym, całkiem już udobruchany, dodał: — Dlaczego nie zrzucicie tych wspaniałych szat i nie popływacie trochę? Woda jest wspaniała…
— O tym — zauważyła mimochodem Anna — mieliśmy już okazję się przekonać.
Lidka znowu zaśmiała się głośno. Wyszła na brzeg i usiadła na skraju pomostu. Po chwili Marek zajął miejsce obok niej. Jego stopy poruszały się miarowo, zagarniając wodę jak wiosła.
— Popatrzcie, jakie to jezioro jest błękitne — powiedziała nagle Lidka. Jej wzrok poszybował ku przeciwległemu brzegowi.
— Błękitne jest niebo i tylko ono — oświadczył Jacek. — Reszta to odbicie w wodzie. A niebo jest błękitne, ponieważ w górnych warstwach atmosfery znajduje się dużo wodoru. Zgodnie z teorią fluktuacji gęstości Smoluchowskiego światło ulega rozproszeniu w warunkach bardzo rozrzedzonego gazu, błękitną składową promieni słonecznych najbardziej rozprasza właśnie wodór…
— Jeśli nie chcecie się kąpać ani iść na spacer, to może my pójdziemy? — zaproponowała uprzejmie Lidka, patrząc na Marka. — Chyba że znudziły ci się już wakacje, i to do tego stopnia, że pod nieobecność profesorów chcesz wysłuchać, jak ten wyblakły robot wyrecytuje z pamięci cały podręcznik. Ja w każdym razie — dodała wstając — mam jeszcze ochotę popływać w tej wspaniałej wodzie…
Niebo nie straciło nic ze swego błękitu, niemniej nad jeziorem znowu jakby pociemniało. Lidka zamiast zgodnie z zapowiedzią skierować się ku wodzie, przeszła kawałek ścieżką wiodącą do obozowiska, przystanęła, spojrzała na Marka, po czym widząc, że ten nie poruszył się, skrzywiła pogardliwie usta.
Nagle tuż obok pomostu coś głośno chlupnęło.
— O, ryba! — ucieszył się szczerze Marek. — Chodźcie, popatrzcie, jaka wielka…
Lidka raczyła zawrócić ze ścieżki. Anna podeszła do skraju pomostu. Tylko Jacek pozostał tam, gdzie stał, na piaszczystym nasypie, dającym oparcie prowizorycznej przystani.
Smukły, ciemny kształt przemknął tuż pod powierzchnią wody. Marek, rad w duchu, że zaszło coś, co odwróciło uwagę obecnych od słów w rodzaju „wyblakły robot”, odprowadził rybę spojrzeniem, po czym powiedział z zadumą:
— Mój pradziadek był wędkarzem. Zabierał mnie czasem na ryby…
— Jak to na ryby? — zdziwiła się Lidka.
— No… — Marek zawahał się przez moment — on je łowił.
— Co to znaczy łowił? Wyciągał je z wody, czy co?…
— Czasy były trochę inne, moja mała siostrzyczko — zaczął z pobłażliwym uśmiechem Jacek, ale tym razem Anuna przerwała mu w pół słowa:
— Przestań wygadywać na pradziadka! — zawołała z oburzeniem. — To był Wspaniały człowiek! Jeden z pionierów osadnictwa na Merkurym! Zapomniałeś już, jak cię kochał?!
— Ależ ja nic złego…
— Ryba nie może żyć bez wody!
— Młody baran!
— To świństwo!
— Ale ja naprawdę nic złego…
— Przestańcie mówić wszyscy naraz — jajogłowy wreszcie stracił cierpliwość, o czym świadczył jego głos, przypominający dźwięk fujarki, którą ktoś podstawił pod dyszę startującej rakiety. — Marek nie chciał powiedzieć nic złego o swoim pradziadku — ciągnął już bardziej ludzkim tonem — ale moja zacna siostrunia tego nie zrozumie. Trzeba jej wybaczyć — uśmiechnął się porozumiewawczo do Anny, po czym przeniósł spojrzenie na jej brata — jest jeszcze bardzo młoda i naiwna. Jej się zdaje, że ludzie od razu byli bardzo dobrzy, mądrzy i umieli wszystko to co dzisiaj. Fakt, że kiedyś musieli zabijać zwierzęta, żeby utrzymać się przy życiu, nie dotarł jeszcze do jej świadomości. Syntetyczne białko spadło po prostu z nieba… — dodał sarkastycznie. — Ale nie martwcie się o nią — wpadł w ojcowski ton. — Kiedyś zrozumie, że człowiekowi, który chce iść naprzód, poznanie własnej przeszłości jest tak samo potrzebne jak umiejętność pilotażu rakietowego…
— Mój braciszek już o tym wie — podchwyciła zjadliwie Anna, zanim Lidka zdążyła ochłonąć z wściekłości. — Pamięta, że pradziadek łowił ryby. Zapytajcie go, to może przypomni sobie także inne rzeczy. Na przykład jak to kiedyś, na satelicie BX–911 ułożył się do snu w zwierciadle baterii słonecznej, a kiedy satelita wynurzył się z cienia zaczął wrzeszczeć: parzy! parzy! parzy! Narobił takiego gwałtu, że przyleciało siedem ekip ratunkowych. A kiedy indziej wszedł tuż przed startem do bezzałogowej rakiety dalekiego zasięgu. Tam przywitał go pokładowy robot. Spotkanie musiało być arcyprzyjemne, bo Mareczek uciekał potem tak szybko, że jeszcze następnego dnia wygrał biegi krótkie na międzyszkolnych zawodach. Świadomość własnej przeszłości to wielka rzecz, pod warunkiem, że człowiek wykorzystuje swoje doświadczenia, żeby iść naprzód, jak powiedział Jacek. Mój brat to potrafi. Nawet nie tylko iść, a biec. On zawsze był ciekawy…
— Ta nieprawda! — wrzasnął ugodzony do żywego Marek. — Zawody wygrałem, bo najlepiej biegam. A prawdziwy badacz musi być ciekawy…
— Prawdziwy badacz nie ucieka z krzykiem, kiedy odkryje coś, z czym się dotąd nie zetknął…
— Ja… ja… ja… — wydyszała z furią Lidka, najwidoczniej bezskutecznie poszukując słów, które unicestwiłyby bez reszty jedyną męską latorośl rodu Saperdów. Latorośl ta natychmiast i z całą bezwzględnością wykorzystała chwilową słabość siostry. Obiektem zainteresowania jajogłowego stała się jednak nie ona, a Marek.
— Ciekawość nie poparta wiedzą, bez tezy roboczej, którą chciałoby się udowodnić, jest zwykłą dziecinadą — stwierdził autorytatywnie Jacek, unosząc w górę wskazujący palec.
— Ty nie jesteś ciekawy? — spytał zaczepnie Marek.
— On zaspokaja swoją ciekawość w zaciszu biblioteki ojca, ewentualnie słucha, co mówią profesorowie.
— Lidka odzyskała wreszcie zdolność mówienia. — Gdyby chciał na przykład wiedzieć, jak teraz wygląda Instytut — uniosła głowę i spojrzała ponad las, w stronę, gdzie jezioro zataczając łuk ginęło za zielonym cyplem
— to przez myśl by mu nawet nie przeszło, żeby się tam wybrać. Poszukałby w bibliotece planów, poprosiłby ojca, profesora Sponkę albo samego Kapicę. Może i Adama, ale to niezbyt pewne. On nie schodzi poniżej profesorów…
— Do Instytutu nie poszedłbym (rzeczywiście, bo nie wolno — wycedził przez zęby Jacek. — Jak będziesz starsza, to zrozumiesz może, że prawdziwa odwaga i prawdziwa ciekawość, muszą być podporządkowane dyscyplinie umysłowej. Tak — westchnął, patrząc na Lidkę zatroskanym wzrokiem wytrawnego pedagoga.
— Może zrozumiesz… chociaż to niezbyt pewne — odciął się!
— Skąd ci nagle przyszedł na myśl Instytut? — Anna spojrzała z dezaprobatą na Lidkę, która potrząsnęła główką i zawołała wciąż jeszcze rozzłoszczona:
— Och, nie udawajcie! Od trzech tygodni odkąd tu jesteśmy, wszyscy myślimy o tym opuszczonym poligonie. Tylko nikt nie chce się do tego przyznać…