Выбрать главу

— Tato! — zawołał bez zastanowienia Marek. — Ja i tak nic nie rozumiem…

— Przynajmniej szczerze — uradował się ojciec. — Pociesz się, że nie ty jeden. Twoja mama na przykład ma bardzo mądry wyraz twarzy, co świadczy niezbicie, że obmyśla nową serię pytań…

— Jaka szkoda — mruknęła Zula — że nie mam pod ręką pomarańczy… i to bardzo ciężkiej.

— Tak czy inaczej, teraz Marek zje wreszcie obiad — orzekł Adam. Była to uwaga ze wszech miar słuszna, ponieważ chłopiec zafrapowany przedziwnymi historiami, które opowiadali ojciec i młody Kapica, na śmierć zapomniał o jedzeniu. — Na razie dość o zdalnikach, nadprzestrzeni, eksperymentach i… instynktach.

— Poza jednym — sprostował z powagą Jacek. — A mianowicie instynktem samozachowawczym. To on właśnie spowoduje, że Marek, pogodziwszy się chwilowo z tym, że nie wszystko rozumie, jednak zje obiad…

Wszyscy się roześmieli.

— Mój brat przemówił ludzkim głosem! — zawołała Lidka wznosząc ręce ku niebu. — A może to jego zdalnik?!

— Kiedy będę dyrektorem — zaczął przez nos Jacek, ale przerwał mu nowy wybuch śmiechu.

— No, wszystko w porządku — podsumował Adam.

— Na szczęście trzeci zdalnik nie wchodzi w rachubę.

Dość nam tych dwóch… a zwłaszcza jednego — dodał poważniejąc.

— Dość, dość — zgodził się skwapliwie Marek, z ustami wypchanymi zimnymi zrazikami.

W nawigatorni zapanowała cisza. Od czasu do czasu dawały się jedynie słyszeć odgłosy zmagania się samotnego biesiadnika z kremem, zrazikami, sałatką słoneczną, lodami i czym tam jeszcze. Ale Marek jadł z mniejszym apetytem, niż na to zasługiwała powitalna uczta. Wszyscy pogrążyli się w myślach. Ten statek unoszący ich przez nieskończoną czerń kosmosu, tam gdzie wielkie, złote, prażące słońce staje się tylko jedną z miliardów gwiazdek, leci ku swojemu niezbyt jasnemu przeznaczeniu ślepy i głuchy. Czy eksperyment się powiedzie i czy ta kabina, teraz tak bardzo swojska, przeniknie do tej jakiejś niepojętej nadprzestrzeni, to inna sprawa. Na razie trzeba dotrzeć do stacji Instytutu na granicy Układu. A po raz pierwszy w dziejach współczesnej kosmonautyki zdarzyło się, aby taką drogę odbywała rakieta odcięta od komunikatów, wskazówek satelitów kierunkowych i głosów dyżurnych koordynatorów w bazach orbitalnych oraz placówkach nawigacyjnych na księżycach Jowisza, Saturna, Neptuna i Urana.

Za iluminatorami była tylko czerń i nieskończone mrowie złotawych szpileczek. Komputer uruchomił wszystkie zespoły i sekcje robocze. Świadczyły o tym błyskające na pulpitach lampki i poświęcające linie, wijące się gorączkowo na tarczach ekranów. Statek szedł kursem na Transplutona.

Przed półkolistą, szeroką tarczą, w pomieszczeniu przypominającym kopułę zdjętą z dachu starożytnej katedry i umieszczoną na potężnych, żelbetowych fundamentach, starszy mężczyzna z bujną szpakowatą czupryną zwrócił się do swego młodszego towarzysza.

— Co nowego, (królu?

Łysa jak kolano czaszka wykonała ruch w lewo a potem w prawo. Przez moment zalśnił na niej niebieskawy refleks jedynej palącej się w głębi pomieszczenia słabej lampki.

— Nic. Namiar jest, ale EB–5 nadal nie odpowiada.

Za plecami mężczyzn poruszyła się złocista główka.

— Czy nic nie można zrobić? — spytał dziewczęcy głos, w którym drgała tłumiona rozpacz. — Przecież oni… przecież…

— Uspokój się, dziewczyno — powiedział łagodnie starszy. — Zrobimy wszystko co w naszej mocy. Przerwać procesu już się nie da, wiesz o tym tak samo dobrze jak my. Ale oni przecież zdążą. Muszą zdążyć. Do stu księżyców, kiedyś w końcu się odezwą…

— Wzywam EB–5 — rzucił przed siebie łysy. — Wzywam EB–5. Uwaga, wszystkie jednostki! Specjalne wezwanie alarmowe dla EB–5. Ktokolwiek zdoła nawiązać łączność z rakietą EB–5, leżącą na kursie Ziemia — Transpluton, niech natychmiast zawróci ją z drogi. Polecenie Dyrektora Instytutu Planet Granicznych. Uwaga! Wezwanie alarmowe dla EB–5…

Łysy przerwał na chwilę. Gdzieś za ścianą kopuły jakiś mały, drewniany młoteczek stukał miarowo, jakby odliczał czas.

— Dalej nic — mruknął starszy.

— Dalej nic — powtórzyła łamiącym się głosem dziewczyna.

— Nic — potwierdził łysy. — EB–5 nie odpowiada…

7. Skoro już jesteście…

— Wstawaj, śpiochu! Godzinę temu przecięliśmy orbitę Plutona!

— Mmmeemm… — odpowiedział ze zrozumieniem Marek.

— Jeśli zaraz nie wstaniesz, zostawię cię w statku i wyślę razem z nim na koniec wszechświata! Będziesz miał miłe towarzystwo. Pamiętaj, że mój zdalnik umie mówić… — zaśmiał się ojciec.

Słowo „zdalnik” poruszyło w chłopcu jakieś sprężyny. Wyskoczył z rozłożonego fotela jak oparzony.

— Co się stało?!

— Poza tym, że za półtorej godziny będziemy na miejscu, na razie nic — uspokoił go Bogdan. — Lecimy szybciej, niż przewidywałem, bo począwszy od Jowisza nie ma dzisiaj w przestrzeni żadnego ruchu. Pewnie dlatego, że wszyscy odbierają nasz komunikat i schodzą nam z drogi, ale to mimo wszystko dziwne…

— A radio? — spytał Marek, któremu stanęły przed oczami wydarzenia wczorajszego dnia.

Ojciec pokręcił głową.

— Automaty robią co mogą. Wiesz, obliczyłem w nocy, ile czasu zajęłaby naprawa, gdyby wykonywali ją ludzie. Zgadnij?

Marek tylko pokręcił głową. Pośpiesznie kończył toaletę i naciągał już na siebie lekki, biały kombinezon.

— Mniej więcej dwadzieścia pięć lat — oświadczył z dumą profesor. Ta nutka dumy była zrozumiała, zważywszy, że to przecież on sam konstruował automaty, które pracowały o tyle szybciej niż ludzie.

Chłopiec zatrzymał się. Z jedną nogawką zamiatającą podłogę maleńkiej kabiny spytał:

— Jak to możliwe? Te anteny instalowali chyba żywi ludzie?

— Skądże znowu. Ludzie tylko dają automatom zadania, a one same sporządzają plany konstrukcyjne i potem je realizują. Czasy kiedy żywi projektanci sami rysowali plany i sporządzali szczegółowe programy dla komputerów, należą do zamierzchłej przeszłości. Nie wiemy i nie chcemy wiedzieć, jak i co robią automaty. Określamy tylko funkcje, jakie powinno spełniać urządzenie, które one wyprodukują. Kiedyś gospodynie domowe także nie wiedziały, co się dzieje na przykład w pralce automatycznej. Wystarczało im, że wrzucały brudną, a wyjmowały czystą bieliznę. Masz zamiar tak paradować przez cały dzień? A może to jakaś nowa moda? — spytał niespodziewanie.

Marek, który uważał, że jak pośpiech, to pośpiech, Skakał właśnie na jednej nodze ku drzwiom, nadal wlokąc po podłodze nogawkę kombinezonu.