— Zawsze mnie zagadasz! — odpowiedział atakiem.
Ojciec zaśmiał się szczerze.
— Bądź zadowolony, że w przestrzeni trzeba oszczędnie gospodarować wodą! — zawołał. — Inaczej zbudziłbym cię o wiele szybciej…
Chłopiec przypomniał sobie, w jak niegodny sposób ojciec wyrwał go ze snu wczoraj nad jeziorem, i nasrożył się jeszcze bardziej.
— U innych też już byłeś? — burknął.
— Jackiem zajął się Adam, a dziewczętami mama. Mnie jak zwykle przypadła najtrudniejsza misja. Jeśli się nie pośpieszysz, ze śniadania zostaną żałosne resztki. A zaraz potem będziemy musieli zająć się poważniejszymi sprawami. Niebawem lądujemy…
Nie wiadomo, co podziałało skuteczniej, słowo „lądujemy” czy też wzmianka o śniadaniu, dość że minutę później obydwaj wchodzili już do dyspozytorni.
Przy stole, zastawionym skromniej niż wczoraj, ale jak z miejsca ocenił Marek, zupełnie zadowalająco, siedzieli Adam, Jacek i Anna. Zula krzątała się jeszcze przy syntezatorze żywnościowym, z którego dochodziła smakowita woń jajecznicy.
— Już jestem — zabrzmiał od progu dźwięczny głosik i nagle ktoś dał Markowi potężną bombę w plecy. Chłopiec wykonał kilka rozpaczliwych podskoków i znacznie prędzej, niż się spodziewał, wylądował nie tyle przy stole, ile pod nim.
— Och, przepraszam! — wykrzyknęła Lidka. — To dlatego, że jeszcze się na dobre nie zbudziłam…
— Mam nadzieję — powiedział z powagą Adam — że we śnie jesteś silniejsza niż na jawie. Inaczej pan Niziołek znalazłby godnego rywala… a raczej, o wstydzie, rywalkę…
— Nic nie szkodzi — mruknął Marek, gramoląc się na fotel.
— Umysł zdyscyplinowany potrafi zapanować nad ciałem w każdej sytuacji — zauważył Jacek.
— Zgadnijcie, co powiedziała Lidka, kiedy ją budziłam? — spytała z uśmiechem Zula.
— Nie! — wyrwało się znowu dziewczynie. Chwilę później śmiała się już wraz z innymi.
— Kim jest ten… jak powiedziałeś?… — Zula zwróciła się do Adama.
— Niziołek? Niedługo go poznacie. Ma na imię Dariusz i dlatego profesor Kapica nazywa go królem albo królem królów, na pamiątkę jakiegoś starożytnego perskiego władcy, który ponoć kazał się tak tytułować. Bardzo miły człowiek. Jest automatykiem i pilotem. Na ZZAA–1 pracuje jako technik łączności. Słynie z tego, że potrafi podnieść solidny, kamienny pomnik średniej wielkości…
— Siła fizyczna! — parsknął Jacek z nieopisaną pogardą.
— Siła jak siła — odpowiedział filozoficznie Adam. — Czasem się przydaje. Natomiast sprawność fizyczna jest potrzebna każdemu, kto myśli o gwiazdach. Niziołek ma łapy jak koparki, ale potrafi nimi naprawić urządzenie, którego nie widać gołym okiem…
— Automaty zrobią to i tak lepiej…
— Automaty nie zawsze są pod ręką — uciął Adam.
Pierwszy skończył jeść profesor Sponka. Wstał, westchnął i bez słowa przeszedł do sąsiedniej sterowni. Otwarte drzwi pozwalały wszystkim obserwować jego poczynania. Stanął nad centralką łączności i pokiwał głową. Następnie zlustrował uważnie czujniki, przyjrzał się ekranom, a wreszcie usiadł w fotelu pilota, znikając za jego wielkim, łódkowatym oparciem.
— Odtąd musimy już bez przerwy sami kontrolować kurs — mruknął pod nosem Adam. — Ostatni etap lotu…
— Jeszcze daleko — powiedział lekceważącym tonem Jacek. — Niedawno przecięliśmy orbitę Plutona. A Transpluton jest przecież dwa razy dalej od słońca niż Pluton, który przez tyle wieków uchodził za ostatnią planetę naszego układu…
— Jako umysł ścisły i zdyscyplinowany — Adam wymówił te słowa bez śladu ironii, co nie przeszkodziło, że twarz Lidki rozjaśniła się promiennym uśmiechem — powinieneś wiedzieć, że „niedawno”, „dalej” i tym podobne słówka tutaj tracą jakiekolwiek znaczenie. Jesteśmy na granicy Układu Słonecznego i lecimy bez radia…
— Ale automatyczny pilot nie potrzebuje radia? — zdziwiła się Anna. — Sam mówiłeś…
— Automatyczny pilot jest niezawodny… w granicach programu, jaki przygotowali dla niego ludzie. Nigdy nie wiadomo, kiedy i gdzie zajdzie coś, co będzie wykraczać poza te granice. Automaty są niezawodne, ale nie potrafią wyjść poza to, co dało się przewidzieć. Ludzie są zawodni, jednak nie mają żadnych ograniczeń. To podstawowa różnica między Bogdanem a automatycznym pilotem.
— Sądzisz, że coś nam grozi? — spytała Zula. Adam uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Nie. Ale gdybyśmy chcieli czuwać tylko wtedy, kiedy nam już coś grozi, nigdy nie polecielibyśmy do gwiazd. Zabrakłoby w pewnym momencie żywych kosmonautów.
— W przyszłości zajmę się automatami— złożył swoje kolejne oświadczenie Jacek. — Powinny być tak samo nieograniczone jak ludzie…
Lidka prychnęła gniewnie, co wzbudziło odruch protestu u Anny. Natomiast Adam powiedział poważnie:
— To niemożliwe. Żadna maszyna nie potrafi traktować świata dynamicznie, to znaczy z uwzględnieniem wszystkich zachodzących w nim procesów i zmian. Przecież każda sekunda przynosi mnóstwo nowych informacji o kosmosie, o osiągnięciach naukowych, o ludziach. Musielibyśmy budować maszyny w pełni niezależne, homeostaty…
— Co? — przerwał niezbyt grzecznie Marek. — Co budować?
— Automaty zdolne do samoorganizowania się… kiedy już będziesz umysłem zdyscyplinowanym — młody naukowiec zerknął przelotnie w stronę jajogłowego, który jednak udał, że nie dosłyszał — a poza tym trochę ciaśniej zapełnionym wiadomościami…
— Ładnie ci się to powiedziało — burknął urażonym tonem chłopiec. Adam zaśmiał się, ale zaraz spoważniał.
— Zdolność do samoorganizowania się jest cechą organizmów żywych… a zwłaszcza ludzi, i zapewnia między innymi umiejętność działania w zmieniającym się świecie — wyjaśnił. — Teoretycznie można budować nawet tak niesłychanie skomplikowane maszyny. Tylko że wtedy prędzej czy później moglibyśmy mieć z nimi kłopoty… jak z niegrzecznymi dziećmi — zakończył. — A teraz przepraszam, pójdę zobaczyć, czy automatyczny pilot sprawuje się jak przystało ograniczonej maszynie.
Wstał i przeszedł do sterowni, gdzie zajął miejsce obok profesora Sponki.
— To jeszcze tylko godzina? — spytała po chwili Lidka. Jej oczy zalśniły. — Ciekawa jestem, co powie tatuś… — szepnęła rozmarzonym głosem.
— Obawiam się, że z niespodzianki nici — powiedział niby to od niechcenia Jacek. — Gdybyśmy mieli radio, nie musielibyśmy nawiązywać łączności akurat z ZZAA–1. Wystarczyłoby meldować się w stacjach pośrednich. Ale skoro lecimy na oślep wysyłając na wszystkie strony ostrzegawczy komunikat, musieli go już odebrać. A więc wiedzą…
— Jako umysł niezdyscyplinowany stwierdzam, że rozumujesz nielogicznie — wtrącił się bardzo uprzejmie Marek. — Nawet gdybyśmy mieli radio, ojciec i Adam daliby znać profesorowi Kapicy, że są już w drodze. Przecież czeka na nich niecierpliwie. Natomiast nie musieliby mu wcale mówić, że my… to znaczy Lidka i ty, lecicie razem z nimi, skoro nasza wycieczka miała być niespodzianką dla waszego taty. Ale przecież pod tym względem nic się nie zmieniło. W komunikatach ostrzegawczych nie ma najmniejszej wzmianki, że oprócz ojca i Adama ktoś jeszcze znajduje się na pokładzie EB–5. Więc…
— Dziękuję, Marku! — zawołała Lidka, a chłopiec znalazł się nagle w jakiejś nieziemsko pięknej krainie, w której rosły piękne kwiaty i rozbrzmiewała nie mniej piękna muzyka. Z tej krainy wyrwał go dopiero chłodny głos Jacka.
— Rozumowanie bezbłędne — orzekł lojalnie jajogłowy. — Istotnie, popełniłem mały błąd. Kiedy będę dyrektorem Instytutu, zrobię cię swoim zastępcą…