Minęło kilka sekund. Stacja pozostała szczęśliwie za nimi i wtedy ponownie zabrzmiał z głośników znajomy głos.
— Słyszę cię, Karol — odpowiedział niezupełnie regulaminowo Sponka. — Czy teraz możesz nam już wyjaśnić, co to wszystko znaczy? I dokąd właściwie lecimy?
— Prowadzę was na ZZAA–2, do rezerwowej bazy. Lećcie za mną, to blisko, nie warto wprowadzać korekty do programów…
— Ale przecież na ZZAA–2 mieliśmy się przenieść bezpośrednio przed eksperymentem — zdumiał się profesor Bogdan Sponka.
— Stary przyśpieszył termin próby — odpowiedział Saperda. — Gdyby wasze odbiorniki funkcjonowały normalnie, musielibyście już o tym wiedzieć. Od wczoraj idą co chwila komunikaty na wszystkich pasmach, w osiemnastu programach trivi i radio. Ruch w tym rejonie został całkowicie wstrzymany.
— Ale dlacze… — pilot EB–5 urwał w pół słowa. Być może przyszło mu na myśl, że stało się coś, o czym nie powinni wiedzieć Wszyscy zgromadzeni teraz za jego plecami. Profesor Saperda nie mógł jednak widzieć sterowni podążającego jego śladem statku i poświęcających w jej mroku sześciu par oczu. Toteż odpowiedział jakby nigdy nic:
— Odebraliśmy nie znane dotąd promieniowanie kosmiczne. Po wstępnych badaniach okazało się, że niesie ono pewne informacje. One są logiczne! Rozumiesz, co to znaczy?
— Chyba rozumiem — mruknął Sponka. — Ale to jeszcze nie musi niczego znaczyć — dodał z zastanowieniem. Brzmienie jego głosu świadczyło jednak, że wiadomość wywarła na nim głębokie wrażenie.
— Nie musi — zgodził się Saperda — ale może. Tak przynajmniej uważa stary. Podobnie myśli profesor Zyz.
— A ten co tutaj robi?
— Kto? — szepnął z mimowolnym niedowierzeniem Marek. Promienie, informacje, logika? Co to wszystko znaczy? Do tego ten jakiś… jak mu tam?…
— Tss… — Adam ponownie położył palec na wargach.
— Profesor Zyz? — powtórzył Karol Saperda takim tonem, jakby się uśmiechał. Przysłali go z Ziemi specjalnie, żeby obserwował, a potem zaopiniował nasz eksperyment. Sprzeciwiał się przyspieszeniu terminu próby, ale Kapica potrafił go przekonać. Chciałbym zobaczyć takiego — dodał jakby do siebie — którego nasz stary by nie przekonał…
— Oj, to prawda — tym razem sam Adam nie mógł się powstrzymać, by nie potwierdzić scenicznym szeptem uwagi pilota IPG–1 o swoim stryjecznym dziadku.
— Czy namierzyliście kierunek tego promieniowania? — pytał dalej Sponka, łypnąwszy przedtem groźnie na Adama, który natychmiast umilkł.
— Tak — odpowiedział profesor Saperda. — Biegnie z okolic gwiazdozbioru Reticulum…
— Daleko…
— Uhm… A jeśli nasz eksperyment… uważaj, EB–5! — rzucił nagle zmienionym tonem ojciec Lidki i Jacka, nieświadom jeszcze ciągle niespodzianki, jaką zgotowały mu jego pociechy przylatując na niewinną, kilkugodzinną wycieczkę. A swoją drogą kto mógł się spodziewać…
— Kurs zero, zero, jeden, zero… widzisz mnie?
W czerni przed dziobem statku rozbłysła pojedyncza ognista nitka.
— IPG–1, widzę cię — odpowiedział natychmiast Bogdan. — Idę twoim kursem…
— Silniki stop.
— Silniki stop — powtórzył pilot EB–5.
— Silniki zastopowane. Napęd na jałowym biegu — zameldował komputer.
— Trzymać kurs.
— Trzymać kurs.
— Stacja rezerwowa ZZAA–2 woła EB–5 — odezwał się tym razem z własnej inicjatywy miękki, beznamiętny głos.
— IPG–1, przerywam łączność — powiedział Bogdan Sponka. — Dziękuję…
— Nie ma za co — mruknął Karol. — Przekazuję cię stacji. Do zobaczenia za pięć minut.
— ZZAA–2 do EB–5! ZZAA–2 do EB–5…
— Słyszę. EB–5 odbiera.
— Co za licho was przyniosło akurat teraz?! I gdzie zbijałeś bąki do tej pory?! — rozległ się ostry, skrzekliwy głos, który Markowi od razu wydał się znajomy. Ależ tak! To był głos… to był głos…
Chłopiec odruchowo skoczył do drzwi zajrzeć do dyspozytorni i przekonać się, czy zdalnik profesora Kapicy siedzi dalej grzecznie w swoim fotelu. Dopiero kiedy zobaczył na własne oczy, że jegomość w niebieskiej koszuli jest chwilowo absolutnie niezdolny do przemawiania przez radio, w dodatku z jakiegoś innego obiektu kosmicznego, palnął się pięścią w czoło. Przecież ojciec swojemu zdalnikowi dał także własny głos. Tym bardziej musiał tak postąpić profesor Kapica, który zrobił z „niebieskiego” swojego wiernego sobowtóra!
Szybko wrócił do sterowni, w sam czas, żeby usłyszeć odpowiedź ojca.
— Umówiłem się z niejakim Aleksandrem Kapicą — rzucił lekkim tonem Bogdan Sponka — że przeprowadzę, pewne badania, niezbędne, jak słyszałem, dla powodzenia eksperymentu z rakietą kolapsacyjną i że wrócę na Transplutona, zanim przystąpimy do tego eksperymentu. Ale może się wtedy przesłyszałem?…
W głośniku coś zatrzeszczało, po czym rozległy się jakieś niewyraźne pochrząkiwania. Wreszcie niemiły głos raczył przemówić ponownie:
— Nie przesłyszałeś się, do wszystkich ślimaczych mgławic! Ale spodziewałem się ciebie wczoraj. Miałem wiadomość z twojego Instytutu na asteroidach. Odleciałeś stamtąd dwa dni temu. Wstąpiłeś po drodze na Merkurego, czy co?!
— Niewiele się pomyliłeś, profesorze — Sponka stanowczo nie był zbyt przejęty tonem starego Kapicy. — Byłem na Ziemi. Zabrałem stamtąd całą gromadkę pięknych kobiet i wścibskich dzieci.
— Co?!!!
— Wiem, wiem — zaśmiał się ojciec Marka. — Trochę nie w porę, jak się okazało. Ale przecież nie mogłem wiedzieć… mieli wrócić jutro naszym statkiem. Ten, na którym lecimy, przygotowałem specjalnie do eksperymentu.
— Kogo tam masz?!!!
— Syna i córkę profesora Saperdy…
— I co ja z nimi zrobię!
— A także moją Annę, mojego Marka i moją… żonę…
Tym razem słynnemu uczonemu zabrakło słów. Głośnik zgrzytał tylko dłuższą chwilę. Właściwie nie odezwał się już ludzkim słowem aż do momentu, kiedy na ekranie czołowym EB–5 pasażerowie statku ujrzeli oświetlone reflektorami lądowisko rezerwowej bazy Instytutu Planet Granicznych. Wielka rakieta przywarła miękko do magnetycznej płyty. Po chwili komputer zameldował, że właz jest połączony hermetycznym tunelem z budynkiem stacji.
Dopiero teraz Aleksander Wielki Drugi odzyskał zdolność mowy.
— Chodźcież wreszcie — zniecierpliwił się. — Skoro już jesteście…
W okrągłej salce, której sklepienie przypominało wydrążoną górną połowę gruszki, powitał ich ojciec Lidki i Jacka.
— A cóż was tu przyniosło?! — zawołał głosem, w którym radość szła o lepsze z troską, a nawet lękiem.
— Stęsknili się za tobą — powiedział krótko Bogdan. Uścisnął mocno dłoń Karola Saperdy, która wciąż jeszcze tkwiła w grubej rękawicy należącej do próżniowego ekwipunku, i usunął się na bok.
Marek przyjrzał się uważnie profesorowi. Widział go dotychczas zaledwie dwa czy trzy razy w życiu, i to przelotnie, kiedy przychodził po ojca do gmachu Komisji Kosmicznej. Profesor Karol Saperda był mężczyzną średniego wzrostu, krępym, o jasnych włosach, szerokiej twarzy i wesołych oczach. Cieszył się opinią świetnego cybernetyka i pilota. Tutaj pełnił stanowisko zastępcy Kapicy, a to mówiło już samo za siebie. Razem z ojcem Marka był współautorem koncepcji lotów w nadprzestrzeni. Tyle że Bogdan Sponka miał, jak wiadomo, swój „własny” Instytut, a z Aleksandrem Kapicą związał się tylko na czas przygotowań do decydującego eksperymentu.