Kapica bez słowa sięgnął do rękawa swojej koszuli. Była tak samo niebieska jak ta, którą wczoraj ujrzał Marek ze szczytu wieży, jednak w nieco lepszym stanie. A poza tym w kieszonce na rękawie miała małą płytkę z przyciskami.
Dłuższą chwilę nic się nie działo. Nagle ciężka klapa drzwi znowu powędrowała w górę. Na progu stanął… tak, drugi profesor Kapica.
— Jestem tu wreszcie — powiedział przybyły.
— Jestem — odrzekł identycznym głosem żywy uczony. — Słyszałem, że narozrabiałem — dodał z przekąsem. — Hi, hi, hi…
— Hi, hi, hi — odpowiedziało chrapliwe echo.
— Co to jest?!!! — spytał okropnym tonem najstarszy z obecnych.
— Nie „co”, tylko „kto” — odpowiedziała postać w postrzępionej koszulinie i niebieskich spodniach. — O ile się nie mylę, jesteśmy tu już od dawna razem, profesorze Zyz?
Więc to jest ten członek Rady! — olśniło Marka. Słynny profesor Zyz, nestor astrofizyków! Jeden z kilkunastu ludzi, którzy w sprawach nauki mieli decydujący głos w całym zamieszkałym przez człowieka świecie. Miał chyba z dwieście lat. Nic dziwnego, że mama pozwoliła miu mówić do siebie per „moja mała”…
— Masz rację — powiedział Kapica do ojca Marka. Zmierzył jeszcze raz spojrzeniem swego dziwacznego sobowtóra i powtórzył z obrzydzeniem: — masz rację. Niech leci razem z twoim. W ten sposób będziemy mieć na — pokładzie eksperymentalnego statku dwóch dodatkowych informatorów. Siadaj tutaj — Wskazał swojemu zdalnikowi fotel, który opuścił przed chwilą.
Były mieszkaniec porzuconego Instytutu zachichotał i usiadł. Wtedy prawdziwy profesor z cichym westchnieniem ponownie sięgnął do kieszonki w rękawie koszuli. Postać w fotelu znieruchomiała.
— Nie chcę już żadnych niespodzianek — głos Kapicy stał się znowu suchy i chrapliwy. Nie pozwolę mu samemu wracać do rakiety. Niziołek go zaniesie…
— Chętnie! — zaśmiał się niewidoczny dotąd mężczyzna, siedzący nieco z boku i jak wszyscy inni zapatrzony w ekran. Teraz odwrócił się do profesora. Zobaczyli okrągłą twarz i czaszkę podobną do napompowanej piłki. Czy ktoś widział piłkę z włosami? No właśnie.
— Czy nikt mi nie raczy powiedzieć, co się tu właściwie dzieje?! — zagrzmiał profesor Zyz. — Pytałem, zdaje się, kto to jest?! — spojrzał na niebieskiego, a potem przeszył strasznym wzrokiem Kapicę.
— Zdalnik — wyjaśnił ten ostatni.
— Kto?!!!
— Nie kto, tylko co — odciął się od swojego „sobowtóra” profesor. — Zdalnik.
— Taki?!
— A co? Nieładny? Hi, hi, ni — ucieszył się Kapica. — Co do mnie — dodał z dumą — uważam, że jest wyjątkowo przystojny. Hi, hi, hi…
Zyz zazgrzytał zębami.
— Co za czasy! — zakrzyknął wznosząc oczy do góry. — Uczeni bawią się jak małe dzieci! No, przynajmniej będę miał o czym pisać, sporządzając raport dla Rady…
— Ile zostało do startu? — Adam oderwał się wreszcie od swojej złotowłosej.
— Dwadzieścia jeden minut — odpowiedział profesor Saperda. — Zaplanowaliśmy lot tak, żeby doświadczalny statek nie musiał lądować na ZZAA–1. Osiągnie starą stację dokładnie w krytycznym momencie eksperymentu. Inaczej mówiąc, od razu znajdzie się w polu kolapsu grawitacyjnego…
— I zniknie z przestrzeni oraz z czasu — uzupełnił ojciec Marka, co zabrzmiało jak dziwny żart, chociaż chłopiec wiedział, że obecnym tutaj nie w głowie żarty, przeciwnie, że przeprowadzają właśnie najdonioślejszą w dziejach współczesnej kosmonautyki próbę. Jeśli eksperyment się powiedzie, przed ludźmi stanie otworem cały wszechświat. Tak przecież mówił Adam… a potwierdził to potem ojciec.
— W takim razie — Kapica junior zmierzył wzrokiem swoją niedawną, domniemaną ofiarę — najlepiej byłoby go zabrać od razu. Za chwilę będziemy musieli cofnąć hermetyczny tunel łączący statek z bazą i wtedy pan Niziołek może mieć kłopoty…
— Poradzę sobie — zaśmiał się beztrosko łysy, a Marek przypomniał sobie, co mówiono o jego sile.
— Co znowu chcecie zrobić? — zahuczał profesor Zyz.
— Odstawić „minie” na pokład EB–5 — odpowiedział Kapica. — Tam siedzę — Wskazał fotel.
— Ciemno jak w grobie — zauważył nie bez racji członek Rady. — Czy nie dałoby się zaświecić jakiejś lampy?
Pan Niziołek wstał i podszedł do ściany. Zabawne — pomyślał Marek — baza na pograniczu Układu Słonecznego, pełna automatyka, krok od próżni wszechświata, a światło zapala się jak w muzeach.
Salę wypełniła łagodna jasność.
— Idiotyczne żarty! — Profesor Zyz doszedł najwidoczniej do wniosku, że nie wyraził jeszcze dostatecznie mocno swojego oburzenia. Stał dysząc ciężko i wodził gniewnym wzrokiem od jednego Kapicy do drugiego.
— Kiedyś to był żart — wyręczył jednego z tych dwóch Kapiców trzeci, a mianowicie Adam. — Teraz został już tylko kłopot… — zaśmiał się cicho.
— Zabrać natychmiast jednego z nich!!!
— Właśnie to robię — powiedział wesoło pan Niziołek. Odszedł od kontaktu i ruszył w stronę fotela, zajętego przez nieruchomą postać.
— Tato — spytała szeptem Lidka — co on robi?…
— Zabierają zdalnika na pokład rakiety — wyręczył ojca Jacek. — Bawią się, zamiast myśleć o eksperymencie — dodał tonem jakiego nie powstydziłby się sam profesor Zyz. — Kiedy będę dyrektorem… — nie skończył, bo raptem zgasło światło.
— Co się stało? — zabrzmiały zmieszane głosy.
— Komputer?! — rzucił rozkazująco Karol Saperda.
Miękki, beznamiętny głos, kubek w kubek podobny do tego, który przemawiał ze ścian dyspozytorni EB–5, odpowiedział natychmiast:
— Ktoś przekręcił kontakt. Proszę połączyć obwody. Sytuacja nie wymaga interwencji automatów naprawczych…
— Co jest, do licha? — mruknął pod nosem pan Niziołek, wracając z powrotem do kontaktu. Rozległ się cichy trzask i salę ponownie zalało światło.
— Dziwna historia — powiedział z namysłem Bogdan Sponka.
— Dziwna — zgodził się profesor Saperda.
— Nie dziwna, tylko głupia! — zirytował się Zyz.
— Nawet światła nie potraficie zapalić, a roją wam się podróże w nadprzestrzeni…
Niziołek idąc w stronę fotela, w którym siedział zdalnik, potknął się nagle o coś, co leżało na podłodze.
— A to co takiego? — mruknął. Przystanął, pochylił się i kopnął jakiś pręt, a raczej kawałek plastykowej rurki porzuconej przez kogoś w tak niestosownym miejscu. — Przysiągłbym, że tego tutaj nie było… — wymamrotał jeszcze pod nosem, po czym bez dalszej zwłoki chwycił niebieskiego pod pachy i przerzucił go sobie przez ramię. Wyraz jego pogodnej, wesołej twarzy nie uległ najmniejszej zmianie. Zupełnie, jakby podnosił gumową lalkę, wypełnioną gazem.
Doszedł do otwartych drzwi i zniknął w przedsionku poprzedzającym salkę o gruszkowatym sklepieniu.
— Jeden kłopot z głowy — pożegnał go niezbyt uprzejmym pomrukiem profesor Zyz. Następnie zwrócił się do ojca Marka:
— Ty także masz na pokładzie zdalnika, prawda? Całe szczęście, że ten przynajmniej jest trochę mniej podobny do oryginału! Wiem, wiem — zaśmiał się — to wcale nie dlatego, żebyś był choć odrobinę poważniejszy od Kapicy i żeby także nie przychodziły ci na myśl rozmaite psie figle! Po prostu przestraszyłeś się komplikacji, jakie mogłyby wyniknąć, gdyby twoja piękna żona ujrzała was obok siebie. Dopiero byłaby heca! Kapicy to na szczęście nie grozi. Starych kawalerów stać na najdziksze fanaberie… — urwał i spojrzał prowokacyjnym wzrokiem na Aleksandra Wielkiego Drugiego. Ten jednak wbrew oczekiwaniom nie tylko nie odpowiedział, ale nawet nie drgnął. Zyz poczekał chwilę, po czym wzruszył ramionami.