Выбрать главу

— A teraz zgaście światło i zajmijcie miejsca przed ekranem — powiedział. — Za dwanaście minut statek startuje. Odliczanie dobiega końca. Pospieszyli się, ale skoro już do tego doszło, trzeba ratować, co jeszcze można — dorzucił zgryźliwie.

— Na pewno wszystko będzie dobrze — powiedziała złotowłosa piękność wynurzając się zza Adama. Marek, podobnie jak to zrobił już kiedyś, kiedy ujrzał Inę pierwszy raz, skinął potakująco głową. Dla tej olśniewającej blondynki z pewnością niejeden mężczyzna mógł porwać z opuszczonego Instytutu niejednego zdalnika. W dodatku piękność była miłą, wesołą dziewczyną i tak samo jak Adam asystentką samego słynnego Kapicy.

Teraz przyszła gwiazda nauki zastąpiła przy kontakcie nieobecnego Niziołka. Znowu zapadła ciemność, a wraz z nią nastała cisza. Tym donośniej zabrzmiał głos Jacka:

— Uważam, że jeśli zaplanowano tak ważny eksperyment na określony termin, to należało trzymać się tego terminu, a nie przez jakieś tam „pi — pi — pi” nagle przewracać wszystko do góry nogami…

— Jacku! — zawołał z wyrzutem profesor Saperda. Na nic więcej nie było już stać biednego ojca przyszłego dyrektora, bo jęknął tylko głucho i umilkł.

— No wiesz! — obruszył się Adam.

— Cicho bądźcie! — zgromił ich Zyz. — A ty, filozofie — zwrócił się do Jacka — posłuchałeś sobie tego „pi — pi — pi”, o którym wyrażasz się tak pogardliwie?

— Tak, ale…

— Żadne „ale”! — huknął członek Rady. — I w tobie samym nic wtedy nie „piknęło”? Wiesz, czym będziesz?! Stróżem, a nie uczonym! Będziesz siedział przy kalkulatorze i sprawdzał, czy dobrze liczy. Ja wybrzydzam od wczoraj, bo po pierwsze wszyscy mnie znają z tego, że lubię zrzędzić i gdybym nagle przestał, to pomyśleliby, że jestem chory, a po drugie — z zazdrości! Tak, tak, z zazdrości! Mam, moje biedne, przemądrzałe dziecko, sto trzydzieści dziewięć lat…

To „moje biedne, przemądrzałe dziecko” zabrzmiało w uszach Marka jak najpiękniejsza muzyka. Niestety, nie mógł się poddać urokowi tej chwili, bo Zyz mówił dalej:.

— Sto trzydzieści dziewięć — powtórzył wysokim, lekko zachrypniętym tonem. — Żeby nie wiem co, nie polecę już statkiem nadprzestrzennym… choćby z Reticulum rzeczywiście przysłali nam zaproszenie. Natomiast ten smarkacz Kapica niedawno skończył osiemdziesiąt dwa lata. Wszystko jeszcze przed nim. Rozumiesz, dlaczego jemu tak zależy na czasie i dlaczego ja udawałem, że jestem przeciwny przyspieszaniu eksperymentu? Czy sądzisz, że gdybym naprawdę tak myślał, pozwoliłbym temu pomyleńcowi nie czekać na profesora Sponkę?!

Wyrzuciwszy z siebie te zdania, które mówiły o członku Rady Naukowej więcej niż wszystkie encyklopedie i tysiące poświęconych mu artykułów, stary profesor wycelował oskarżycielskim gestem wskazujący palec w plecy pogrążonego w fotelu Aleksandra Wielkiego Drugiego. Ten ostatni jednak nadal zachował zupełne milczenie. Zyz jakby tylko na to czekał.

— Widzicie, jaki się z niego nagle zrobił milczek? Udaje, że nie wie o co chodzi! Próbował nam wmówić, że ma na celu jedynie dobro nauki, a w (rzeczywistości pali się do tego, żeby jak najprędzej wypróbować swój diabelski statek i polecieć do tych potworów z Reticulum! Co gorsza, o ile go znam — dodał gorzko — zrobi to z całą pewnością. Charakterek ma taki, że tylko pozazdrościć kobiecie, która nie wyszła za niego za mąż.

Teraz w sali rozległy się ciche śmiechy. Wszyscy wiedzieli, że nestor astrofizyków, znakomity Zyz, darzy nie tylko szacunkiem, ale i sympatią profesora Kapicę. To znaczy wszyscy z wyjątkiem Jacka, bo przecież inaczej nie składałby „oświadczenia” wymierzonego przeciw Kapicy, a popierającego rzekomo opinię Zyza.

— Za sześć minut start — oznajmił łagodnym głosem komputer. — Automat płyty startowej rozpoczyna odliczanie. Statek EB–5 uruchamia silniki. ZZAA–1 przejmuje zdalne sterowanie. Proszę profesora Sponkę o nawiązanie kontaktu ze zdalnikiem.

— To on wie? — zdziwił się wymieniony.

— Pewnie, że wie — odpowiedział zamiast Kapicy Zyz. — Aleksander wiedział, że przylecisz na czas. Co prawda liczył, że to nastąpi wcześniej, ale skąd miał wiedzieć, że przywieziesz szkolną wycieczkę?

Profesor Sponka zrobił oko do Zuli, jakby chciał powiedzieć: „widzisz, jacy sympatyczni ludzie”, po czym sięgnął do kieszonki na rękawie. W pulpicie coś cicho zgrzytnęło i z głośnika pod ekranem popłynął głos informatycznego sobowtóra ojca Anny i Marka.

— Jestem sam — oświadczył zdalnik. — Startuję sam. To nie jest w porządku.

— No, w porządku! — jakby dla zaprzeczenia słowom zdalnika, rozległ się od progu wesoły głos. Pan Niziołek wszedł do bunkra, odczekał, aż opadnie za nim pancerna płyta drzwi, po czym zwrócił się do obecnych. — Odstawiłem go do kabiny nawigacyjnej. Statek gotów do startu. Cofnąłem już korytarz, który łączył właz EB–5 z naszą stacyjką…

— W takim razie — profesor Zyz spoważniał i spojrzał na zegarek — teraz wszyscy wkładamy skafandry. Start to pestka, ale nie wiadomo, co się stanie, kiedy rakieta osiągnie ZZAA–1 i wejdzie w nadprzestrzeń. Ta skorupa — obrzucił krytycznym spojrzeniem ściany — jest zdaje się dość wytrzymała, ale skafandry nie zaszkodzą. No, już, już! — zakończył niecierpliwie.

Niziołek podszedł do jednej ze skrzyń, ustawionych między pulpitami sterowniczymi komputera i centralkami łączności, otworzył ją, po czym zapraszającym gestem skinął na Zulę.

— Pani pierwsza — powiedział uprzejmie. — Najładniejszy, błękitny…

Wezwana podziękowała uśmiechem, najpierw jednak pomogła ubrać się Annie i Markowi, a dopiero kiedy obydwie jej pociechy spojrzały na nią zza przeźroczystych szyb wielkich kasków, sama sięgnęła po wybrany dla niej błękitny skafander. Równocześnie profesor Saperda sprawdzał stroje Lidki i Jacka. Profesor Zyz, Sponka, Adam, a także Niziołek kończyli toaletę niemal równocześnie. Tylko starszy Kapica siedział nadal nieporuszony w swoim fotelu.

— Hej, ty, — okrzyknął go wreszcie niezbyt elegancko Zyz. — Na co jeszcze czekasz? Nawiąż kontakt ze zdalnikiem, bo Bogdan zrobił to już pięć godzin temu, i wkładaj skafander!

Jednak nawet i tak kategoryczne zaproszenie nie poskutkowało. Wielki uczony, autor doniosłego eksperymentu, który się właśnie zaczynał, wyglądał tak, jakby zasnął akurat w najważniejszym momencie. Zyz warknął jeszcze kilka słów pod jego adresem, aż wreszcie stracił cierpliwość, podszedł od tyłu do fotela zajętego przez Kapicę i potrząsnął profesorem, jakby miał do czynienia z workiem ziemniaków. Wtedy dopiero drzemiąca postać w niebieskiej koszuli drgnęła. Pokryta gęstwą szpakowatych włosów głowa odwróciła się i obecni ujrzeli twarz profesora. Wyglądała dość dziwnie. Pomimo panujących w bunkrze ciemności wszyscy dostrzegli, że była trupio blada. Jeszcze bardziej zdziwiło ich to, co Kapica powiedział:

— Jestem sam… znowu jestem sam… dlaczego? Chcieliście, żebym leciał sam. Myślałem, że jeśli tu zostanę, ja zostanę także. Dlatego uderzyłem się w głowę — spojrzał na plastikową rurkę, o którą potknął się przedtem Niziołek. — Tymczasem wysłałem mnie zamiast siebie bo chciałem… chciałem… — nie skończył.

Bogdan Sponka przyskoczył do jęczącego profesora i bez ceremonii chwycił go za kark. Następnie pomagając sobie drugą ręką, także tkwiącą już w szorstkiej, próżniowej rękawicy, wywlókł Kapicę z fotela, uniósł go w górę na wysokość wyciągniętych ramion i przyjrzał mu się.