Obecnym zaparło dech w piersiach. Wysoko, na tle rozjaśnionej granatem tarczy ekranu ukazała się postać… tak, to był Kapica, to znaczy niezupełnie…
Bo przecież prawdziwy profesor Kapica miał na sobie porządną, niebieską koszulę, a nie jej strzępy…
— Niziołek!!! — wrzasnął Adam tak, że potężne, pancerne ściany bunkra zadrżały. — Niziołek!!! — powtórzył z rozpaczą. — Kogo ty zamknąłeś w nawigatorni statku? Za chwilę… za chwilę — głos uwiązł mu w krtani. Wydał z siebie jakiś spazmatyczny jęk i umilkł.
— Czas?!!! — ryknął Zyz. — Ile czasu?!!!
— Osiemdziesiąt trzy sekundy… osiemdziesiąt dwie… — popłynął ze ściany miły, obojętny głos.
Marek zrozumiał wszystko. Do startu EB–5 pozostało niespełna półtorej minuty. Tunel łączący statek z bazą jest już ściągnięty. Od rakiety i uwięzionego w niej przez tragiczną pomyłkę żywego profesora dzielą ich pancerne drzwi, korytarz, gruszkowata salka, zewnętrzny właz, niewielka przestrzeń próżni, bo na powierzchni maleńkiej sztucznej planetki nie ma przecież żadnej atmosfery, wreszcie także zamknięta już na głucho klapa wejściowa statku.
— Siedemdziesiąt sześć sekund… siedemdziesiąt pięć…
Nagle Niziołek rzucił się ku drzwiom.
— Awaryjne otwarcie! — rzucił pośpiesznie. — Mówi człowiek! Odblokowuję wszystkie automaty!
Płyta zamykająca pomieszczenie śmignęła w górę jak wystrzelona.
— Zostaw! — usłyszał chłopiec w słuchawkach swojego kasku zdławiony głos profesora Saperdy — nie zdążysz.
Ale Niziołek zniknął już w mroku wypełniającym pierwszą salkę. Wtedy Marek bez zastanowienia ruszył ostrym sprintem za nim.
— Stój! — usłyszał czyjś głos, ale nie zatrzymał się. W głowie kołatała mu jedna myśl. Niziołek zapewne zaraz otworzy zewnętrzny właz. Wtedy trzeba będzie dobiec do rakiety… dostatecznie wcześnie, by przedostać się do jej wnętrza i wyciągnąć Aleksandra Kapicę. A przy całej swojej sile, Niziołek z pewnością nie biega tak szybko jak Marek… nawet na maleńkim, sztucznym globiku, gdzie nie ma żadnej grawitacji i ludzie chodzą w ciężkich, magnetycznych butach.
Chłopiec przyspieszył i za moment stał już obok Niziołka, który zatrzymał się przed wejściem do bazy powtarzając swoje awaryjne hasło. Z budynków stacji ucieknie zaraz powietrze, ale tym nie ma się co przejmować, ludzie mają przecież na sobie skafandry. Kiedy drzwi zamkną się za nimi, sprężarki od razu przywrócą bazie poprzednią atmosferę, a klimatyzatory na powrót ogrzeją wnętrze całej łupiny zawieszonej wśród gwiazd.
Jeszcze ułamki sekund, z których każda teraz miała wagę godzin, i Marek znalazł się przed budynkiem. Otoczyła go czerń. Reflektory zgaszono i odsunięto od pola startowego, aby nie uszkodziły ich silniki unoszące EB–5 ku nieznanemu przeznaczeniu. Tuż przed chłopcem majaczyła w mroku postać Niziołka. Teraz przyszła kolej na to, by zrobić użytek z własnych wypróbowanych nóg. Na kursie pilotażu pokazywano, jak poruszać się w obszarze pozbawionym przyciągania. Chłopiec pochylił się nisko, rozpostarł ramiona, jakby udawał ptaka, i ruszył do przodu. Wystarczyło kilka susów, by dopędził i przegonił Niziołka. Na tle czarnego, wygwieżdżonego nieba dostrzegł wysoki stożek statku. Otóż i kratownica prowadząca do włazu. Marek wspiął się po niej jak po rusztowaniu i w pierwszym odruchu uderzył rękawicą w zamkniętą pancerną płytę. Zaraz potem przypomniał sobie jednak „zaklęcie”, jakim Niziołek otwierał drzwi bazy. Powiedział:
— Mówi człowiek. Zarządzam awaryjne otwarcie włazu. Odblokowuję automaty.
Wydało mu się, że z aparatury zamka dobiegło cichutkie westchnienie, ale to musiało być złudzenie. Natomiast sam właz błyskawicznie i bez najmniejszego szmeru stanął otworem.
Wewnątrz panowały zupełne ciemności. Marek przypomniał sobie o lampce przymocowanej do jego kasku, zapalił ją i wpadł do komory śluzy. Za sobą słyszał już gorączkowe sapanie Niziołka.
Nagle ten głos w słuchawkach umilkł, jak ucięty nożem. Chłopiec odwrócił się. Klapa włazu wróciła na swoje poprzednie miejsce. Statek był znowu szczelnie zamknięty i gotów do startu. Nie szkodzi. Byleby tylko zdążył odnaleźć i zabrać profesora, to automaty, na wezwanie człowieka ponownie otworzą właz.
Pobiegł wzrokiem za smugą światła, padającą z jego czołowego reflektora. Wewnętrzne drzwi śluzy były zamknięte tak samo szczelnie jak główne wejście do rakiety. Stanął przed nimi i powtórzył:
— Mówi człowiek. Zarządzam…
Zaledwie skończył, i te drzwi otwarły się posłusznie. Tuż za nimi ujrzał chłopiec pobladłą twarz tego, którego szukał. Niestety! Marek zapomniał, że Niziołek zabrał przecież rzekomego zdalnika bez skafandra. Chłopiec nie słyszał teraz obliczania komputera, nie wiedział, ile sekund pozostało do startu, natychmiast jednak zdał sobie sprawę, że nie zdąży wyszukać skafandra, pomóc Kapicy się ubrać i jeszcze go wyprowadzić. Nagle usłyszał głos profesora:
— Na co czekasz? Wyskakuj!
— A… pan?
— Już cię tu nie ma! — warknął stary Kapica, najwidoczniej chcąc ocalić przynajmniej chłopca. On sam musiał już znacznie wcześniej obliczyć własne szanse.
Marek poczuł, że jego nogi stają się ciężkie jak ołów. Rzucił ostatnie, rozpaczliwe spojrzenie profesorowi, po czym skoczył w stronę zewnętrznego włazu. Zachował jednakże dość przytomności umysłu, by krzyknąć:
— Niech pan zamknie przejście ze śluzy do wnętrza statku! Inaczej ucieknie powietrze! — Następnie odwrócił się.
— Mówi człowiek… — zaczął i urwał. Coś go tknęło. Zerknął przez ramię i zmartwiał. Znakomity uczony, sławny Aleksander Wielki Drugi mocował się zawzięcie z automatycznym zamkiem drugich, wewnętrznych drzwi śluzy, pragnąc najwidoczniej użyć go jak archaicznej zasuwki. Mamrotał przy tym gniewnie pod nosem i błyskał w mroku białkami szeroko otwartych oczu.
Markowi opadły ręce. Nie zrobił nic. Nie poruszył się nawet. Poprzestał na tym „mówi człowiek”… i umilkł. Sprawa była aż nadto jasna. Jeśli teraz otworzy właz, żeby wyskoczyć na zewnątrz, zanim EB–5 wystartuje, kosmiczna próżnia wedrze się przez otwartą na przestrzał śluzę i w ułamku sekundy wyssie powietrze ze wszystkich pomieszczeń statku. W tym samym ułamku sekundy profesor Kapica umrze. O tym żeby Marek zdążył wyręczyć uczonego i zatrzasnąć zepsute przez niego wewnętrzne drzwi, nie mogło być mowy.
Natomiast jeśli nie dokończy tego, co chciał powiedzieć, nie każe automatom odblokować włazu, przeżyją obaj. Przeżyją, tylko że nigdy już nie zobaczą Ziemi… Zuli… ojca… Lidki… A może wszystko w ogóle skończy się za kilka minut, kiedy statek osiągnie stację ZZAA–1, w krytycznym momencie eksperymentu?
Jedno jest pewne. Jeśli Marek otworzy zewnętrzny właz, profesor Kapica nie będzie miał nawet tych kilku minut.
— Niech pan to zostawi, panie profesorze — powiedział, jak mu się wydało, mniej więcej normalnym głosem. Przeszedł nie spiesząc się przez komorę śluzy i stanął w wewnętrznym korytarzu. W tym momencie podłoga pod jego stopami zadrżała lekko. Chłopiec odgadł od razu, że statek już leci. Pomyślał, że stacja ZZAA–2, z jej bezpiecznym bunkrem, Niziołkiem, Zyzem, jajogłowym i… i… najbliższymi ludźmi na świecie została za nimi, pod nimi, z boku — to wszystko jedno w przestrzeni kosmicznej, że wsiąkła w wieczny mrok, z rozsianymi w nim dalekimi, zimnymi gwiazdami i nigdy już się nie odnajdzie…
— Piekielne wynalazki — burknął z odrazą Kapica, kiedy Marek bez najmniejszego trudu, lekko i błyskawicznie poradził sobie z zamkiem śluzy.