Gdyby nie tragizm sytuacji, chłopiec byłby się musiał uśmiechnąć. Przypomniał sobie, co mówiono o przedziwnej zaiste niechęci słynnego uczonego do wszystkich, najprostszych nawet urządzeń mechaniczno — automatycznych. Przecież i zdalnik profesora tylko dlatego nie odleciał ich pantoplanem, że dysponując tymi samymi „umiejętnościami” co jego „oryginał”, po prostu nie potrafił sobie poradzić z pojazdem, kiedy ten najzwyczajniej ugrzązł w piachu.
— Piekielne wynalazki — powtórzył ze złością Kapica, po czym zmienił się na twarzy, przypomniawszy sobie nagle, gdzie jest i z kim. — I cóżeś ty najlepszego narobił?! — wybuchnął niespodziewanie, obejmując chłopca ramieniem.
Marka tak zdziwił ten ludzki odruch u zrzędliwego profesora, że aż się cofnął. Zaraz jednak udało mu się nawet uśmiechnąć. Był to wprawdzie uśmiech, który przypadkowego widza mógł wpędzić w najczarniejszą melancholię, ale zawsze uśmiech.
— Przepraszam, panie profesorze — powiedział lekko tylko zachrypniętym głosem — wydaje mi się jednak, że nie tylko ja zawiniłem…
— Wydaje się, wydaje się — powtórzył prychając Kapica. — Wiesz, gdzie wylądujemy? Tam gdzie kończy się to, co jeszcze się nie zaczęło. Gdzie nie ima niczego takiego, czego by nie było. Rozumiesz?
— Niezupełnie…
— Hi, hi, hi…
Chłopiec aż się wzdrygnął, tak bardzo ów śmiech przypominał dźwięki, jakie wydawał z siebie ten, który choć tak podobny do stojącego teraz przed nim człowieka, nie był wcale kimś, a tylko „czymś”.
„Ktoś” przestał się nagle śmiać, posłał ostatnie, nieżyczliwe spojrzenie „piekielnemu wynalazkowi” przy drzwiach śluzy i ruszył szybkim krokiem w stronę dyspozytorni.
— Chodź — skinął na Marka — musimy się przygotować…
„Przygotowania” do niewiadomego polegały na tym, że zajęli miejsca w głębokich fotelach. Przedtem profesor Kapica uzbroił się w kompletny skafander.
— Na wszelki wypadek — powiedział chichocząc. — Żeby mnie „tamci” nie wzięli za wariata, kiedy wylądujemy na rynku w samo południe…
„Tamci” to oczywiście mieli być mieszkańcy dalekich, a właściwie najdalszych gwiazd. Profesor oczywiście żartował, ale wizja lądowania na rynku w tłumie cudacznych potworów sprawiła, że chłopiec mimo woli przymknął oczy i otrząsnął się ze wstrętem. Nawet ciekawość piętnastoletniego mężczyzny ma swoje granice…
Słynny Aleksander Wielki Drugi Nauki nagle spoważniał. Spojrzał na chłopca zza szyby swojego kasku i potrząsnął głową.
— Słuchaj no, mój niedoszły wybawco — spytał — a czy ty w ogóle wiesz, o co w tym wszystkim chodzi?
Marek, bawiący myślami w strasznym, obcym świecie, nie od razu zdał sobie sprawę, że coś do niego mówiono. Zresztą akurat w momencie, kiedy padło to „rozumiesz”, spłynęło na niego olśnienie. Nie znaczy to, że ni stąd ni zowąd zgłębił wszystkie tajniki eksperymentu, który przygotował Kapica wraz z Saperdą i jego własnym ojcem. Za to przypomniał sobie, że przecież tutaj, na pokładzie tego statku lecącego nie wiadomo dokąd, jest Bogdan… niestety, nie żywy, z krwi i kości, ale przynajmniej jego wiedza, pamięć, jego zmysł obserwacyjny i umiejętność wysnuwania wniosków. A także… jego głos.
Zerwał się na równe nogi i podbiegł do pulpitu. Wiedział, które klawisze należy przycisnąć, żeby nawiązać głosowy kontakt z komputerem.
— Czy wiesz — spytał rozgorączkowanym głosem — że na pokładzie jest zdalnik ojca? To znaczy — poprawił się zaraz — informatyczna kopia profesora Sponki? Mogę z nim porozmawiać?
Kapica najpierw zachichotał po swojemu, a potem zaczął głośno chrząkać, ale chłopiec nie zwrócił na to uwagi.
Komputer zastanawiał się przez kilka sekund, zanim odpowiedział.
— Niestety — przemówiły ściany miłym głosem — stwierdziłem, że oprócz mnie istnieje na EB–5 niezależny układ informatyczny. Ale wyposażono go w zupełnie odrębne, samodzielne połączenia. Nie umiem nawiązać z nim łączności. Żałuję…
— Spróbuj! — Marek załamał z rozpaczą dłonie. — Jesteś przecież taką mądrą ma… chciał powiedzieć „maszyną”, ale pomyślał, że to słowo mogłoby nie podobać się komputerowi. — … Taki mądry… wybrnął wreszcie.
— Żałuję — powtórzył łagodny, obojętny głos — mogę tylko realizować przewidziany dla mnie program. Nie uwzględniono w nim możliwości podejmowania przeze mnie własnej inicjatywy w celu kontaktowania się z innymi zespołami informatycznymi, poza ludźmi. W tej chwili mogę rozmawiać tylko z żywymi osobami, przebywającymi na pokładzie statku. Od momentu startu straciłem łączność z ZZAA–2. Dziękuję…
Nie ma za co — o mało nie powiedział Marek, co najlepiej świadczyło o stanie jego uczuć i umysłu.
— Myśl była niezła — odezwał się drwiąco Kapica — ale gdybyś spytał przedtem mnie, a nie maszynę, to powiedziałbym ci od razu, że zdalniki mają specjalną łączność. Twój ojciec może rozmawiać ze swoim sobowtórem, który jest tutaj za ścianami, tylko za pośrednictwem fal biologicznych, które biorą początek w jego mózgu. Ale my tego nigdy nie usłyszymy. Chyba że uda mu się przestroić zdalnika tak, żeby ten sam nawiązał kontakt z tutejszym komputerem. Bo trzeba ci wiedzieć, że komputery stacji ZZAA–2 i naszego statku także nie mają łączności. Nie była potrzebna, skoro za pośrednictwem zdalników mieliśmy dostawać wiadomości ciekawsze od tych, jakich mógłby dostarczyć komputer. Dlatego załoga stacji nie ma wpływu na przebieg lotu EB–5, bo mogłaby go mieć tylko poprzez wydawanie poleceń komputerowi. Będziemy cały czas wiedzieć, że twój tato gawędzi sobie jakby nigdy nic z czymś, co siedzi metr od nas — wskazał pulpit — ale nic nam z tego nie przyjdzie. Nie uda nam się wtrącić własnych trzech groszy… hi, hi, hi. Nie, mój drogi — ciągnął z uciechą — jesteśmy zdani na własne towarzystwo. Ja mógłbym nawiązać kontakt z moim zdalnikiem, który został w ZZAA–2, ale cóż kiedy on był na tyle sprytny, że zabrał mi płytkę sterowniczą ze wzmacniaczami pól mózgowych… wiesz, tę, którą miałem w kieszonce — poklepał się prawą ręką po lewym ramieniu. — Najzwyczajniej wziął i wyrżnął mnie w głowę. A kiedy straciłem przytomność, pozwolił Niziołkowi wynieść mnie jak związanego barana… zamiast siebie. Bogdan i Adam mieli zdaje się rację. Chyba rzeczywiście zostawiłem mu odrobinę zbyt wiele samodzielności… hi, hi, hi!..
— Ale czemu właściwie nie będziemy mogli usłyszeć ojca… ani jego zdalnika? To znaczy, dlaczego ta łączność jest taka… taka inna?… — spytał Marek, który niezbyt uważnie słuchał wywodów starego Kapicy. Profesor wzruszył ramionami.
— Przecież jesteśmy na tym statku raczej przypadkowymi pasażerami, prawda? Nie miało tu być żadnych ludzi. Po co więc było instalować normalną łączność? Przecież zdalniki jako kopie ludzkich umysłów są o wiele bardziej skomplikowane niż najlepsze komputery. Można się od nich dowiedzieć znacznie więcej ciekawych rzeczy. Przewidzieliśmy wszystko… z wyjątkiem tego, że sami pofruniemy na pokładzie EB–5 w charakterze eksperymentalnych robotów. Hi, hi, hi…
— Mnie tam wcale nie jest wesoło — zastrzegł się nieco oda rzeczy Marek.
— Hi, hi, hi… — raz jeszcze zabrzmiało w odpowiedzi. — Nie ma rady, chłopcze. Jeśli twojemu tacie nie uda się przekonstruować swojego zdalnika, który leci z nami, tak, żeby samodzielnie nawiązał łączność z naszym komputerem, to nie mamy na co liczyć. Mój zdalnik będzie siedział cicho. A komputer poza informacjami, które tkwią w jego programie, jest głupiutki jak mała małpka. Hi… — zamierzał najwidoczniej zakończyć swoim zwykłym chichotem, ale niespodziewanie umilkł i spoważniał. — O czym to mówiliśmy? — spytał zmienionym tonem. — Aha, chodziło o to, czy ty w ogóle wiesz o co chodzi? Powinieneś przynajmniej coś niecoś zrozumieć skoro już tu jesteś… która to godzina? — spojrzał na zegarek i prychnął gniewnie. — Znowu stanął! Te idiotyczne mechanizmy zawsze się psują akurat wtedy, kiedy są potrzebne… naprawiałem go tak niedawno… sam — dodał z dumą, a Marek zrozumiał, dlaczego zegarek Kapicy nie mógł funkcjonować normalnie. — Została nam może minuta, a może mniej — profesor z niesmakiem oderwał wzrok od zegarka i mówił dalej. — Potem zbliżymy się do ZZAA–2, gdzie akurat w tym samym momencie… wiesz coś niecoś o geometrodynamice? — spytał, patrząc spod ściągniętych brwi prosto w niebieściutkie i okrągłe teraz jak dwa guziki oczy chłopca.