— Co do mnie… — zaczął przez nos Jacek, ale umilkł. Nawet dla niego prawda przebijająca ze słów jego siostry, była zbyt oczywista.
Marek zmarszczył brwi, po czym zaśmiał się niespodziewanie.
— Ja rzeczywiście nie mogę przestać myśleć o Instytucie — wyznał. — Ale was o to nie posądzałem. Przecież to ja jestem taki ciekawy… — spojrzał wyzywająco na Annę. — Wiecie co — dodał bez zastanowienia — pójdę tam.
— Nonsens! — oburzył się Jacek.
— Ostrzegano nas — powiedziała cicho Lidka, patrząc na Marka szeroko otwartymi orzechowymi oczyma.
— Nie przejmujcie się — rzuciła zdawkowo Anna. — I tak nie.pójdzie. To tylko szczeniackie gadanie…
W chłopca wstąpił skrzydlaty demon.
— Szczeniackie gadanie? — powtórzył z furią. — Pięknie. Więc żebyście wiedzieli, pójdę…
— To idź, proszę! — odpaliła bez namysłu Anna. — Chciałabym zobaczyć, jak będziesz zmiatał…
— Aniu — odezwał się z nutką delikatnego wyrzutu Jacek — nie powinnaś tak mówić…
— Dlaczego? — zaperzyła się dziewczyna. — Niech idzie, jak taki dzielny. Przyznaj, że i ciebie korci ten zakazany teren. No to teraz znaleźliśmy kogoś, kto pójdzie i opowie nam, jak tam jest. Jeżeli oczywiście po godzince nie uraczy nas jakąś bujdą… bo fantazji mu nie brak!
Demon, który wstąpił w Marka, rozpostarł skrzydła.
— Cześć, idę! Zgoda, jestem ciekawy. Potem pogadamy, co warta ciekawość, a co „zdyscyplinowanie” — wysyczał. — A co do bajek, proszę bardzo, kajaki są dwuosobowe. Kto jedzie ze mną?
— Ja! — wyrwała się Lidka.
— Jeszcze czego! — parsknął Jacek. Marek zmarkotniał.
— Nie — odpowiedział. — Zostaw to starszym i mądrzejszym. Powiedzieliby potem, że oboje zmyślamy. No?
Odpowiedziało milczenie. Chłopiec czekał jeszcze kilka sekund, po czym zaśmiał się tryumfalnie, podbiegł do najbliższego kajaku, wskoczył do niego i jednym uderzeniem wiosła odbił od pomostu.
— Marku! — przestraszył się pierwszy Jacek — wróć! To nie ma sensu! Z powodu kilku słówek…
— Wracaj! — krzyknęła Anna, która teraz dopiero ochłonęła i zrozumiała, że posunęła się za daleko. — Wracaj zaraz! To niebezpieczne!
— Wróć, Marku! — zawołała Lidka. Gdyby dodała „proszę cię”, wówczas… ale co tu rozmyślać, co by było, gdyby. Faktem jest, że to „proszę cię”, jeśli nawet padło, zabrzmiało zbyt cicho. W tym momencie chłopiec wiosłował już jak na zawodach. Dopiero dobre sto metrów od brzegu uniósł wiosło nad głowę, odwrócił się i spojrzał wyzywająco w stronę skupionej na pomoście gromadki.
— Przywiozę wam stamtąd coś takiego, żebyście mi uwierzyli i bez świadków — krzyknął. — Jeśli poza mną nie ma tu nikogo naprawdę ciekawego! Przez litość nie dodam: odważnego!
Wyrzuciwszy to z siebie, na powrót przystąpił ostro do wiosłowania. Po upływie dwóch minut kajak stał się ciemnym punkcikiem na błękitnej wodzie, by zaraz potem zniknąć za cypelkiem.
Cała trójka stała jeszcze w zupełnej ciszy, ze wzrokiem utkwionym w kępie zieleni, za którą zniknął kajak Marka, kiedy na ścieżce prowadzącej ku maleńkiej przystani ukazała się nowa para. Była to kobieta z długimi, czarnymi jak sadza włosami i wysoki szatyn. Kobieta miała smagłą cerę, ciemne, wesołe oczy i olśniewająco białe zęby. Poza tym była wręcz zdumiewająco podobna do Anny. Natomiast u mężczyzny uderzała przede wszystkim jego bujna, nieopisanie zwichrzona czupryna. Oboje mieli na sobie stroje kąpielowe.
Ujrzawszy nieruchomą grupkę na pomoście, zatrzymali się. Następnie kobieta, którą, jak łatwo się domyśleć, była Zula Sponka, matka Anny i Marka, szepnęła cichutko: „psst” i dotknęła porozumiewawczo ramienia swojego towarzysza. Tym ostatnim był Adam Kapica, młody asystent sławnego Aleksandra Kapicy, zwanego Aleksandrem Wielkim Drugim Nauki, i swojego stryjecznego dziadka w jednej osobie. Prace Adama zdobyły już uznanie matadorów instytutów cybernetycznych, ale kiedy się uśmiechał, wyglądał niemal jak rówieśnik Jacka i Anny.
Właśnie w tej chwili uśmiechem dął znać Zuli, że zrozumiał, o co chodzi. Zaraz potem udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że nie przesiąkł jeszcze profesorską powagą. Naśladując ruchy filmowego Indianina podkradł się na palcach tak blisko milczącej trójki, że mógł bez trudu dotknąć ręką stojącego nieco z tyłu Jacka i wtedy dopiero wrzasnął ile sił w płucach:
— Trzy, dwa, jeden, start!!!
Zarówno Zula jak i Adam liczyli na efekt swojej, przyznajmy, mało dostojnej psoty, ale nie przypuszczali, że ten efekt okaże się aż tak piorunujący. Jacek zrobił dwa rozpaczliwe susy do przodu, w wyniku czego jego wysychające już nogawki znalazły się z powrotem w wodzie. Lidka wykonała błyskawicznie w tył zwrot, wyrzucając równocześnie w górę ramiona i zastygła w takiej pozycji, jakby miała zamiar pozować do posągu lekkoatletki. Dodajmy, lekkoatletki ogromnie czymś poruszonej, o czym świadczyły szeroko otwarte usta i wytrzeszczone w wyrazie bezgranicznego przerażenia oczy.
Mama Marka szybko podeszła bliżej. W lot pojęła, że popłoch, jakiego byli sprawcami, musi oznaczać coś więcej aniżeli zwykły przestrach spowodowany niespodziewanym okrzykiem. Kiedy Adam otworzył usta, żeby bąknąć „przepraszam” czy coś równie niewczesnego, Zula rozejrzawszy się uważnie, pierwszym strzałem trafiła w dziesiątkę.
— A gdzie jest Marek? — spytała. — Pokłóciliście się?
Pierwszy ochłonął Jacek, który jednak tym razem, czy to ze względu na ogólną sytuację, czy też przez szacunek dla naukowców jako takich, powstrzymał się od wyrażenia swojej opinii o dojrzałości umysłowej młodych, kto wie, czy nie zbyt młodych, asystentów.
— My… — zaczął i urwał. Rozejrzał się z rozpaczą po pozostałych. Wreszcie widząc, że nikt nie śpieszy mu z pomocą, bezradnie rozłożył ręce.
— No więc rzeczywiście… — posunęła się krok dalej Anna. Przełknęła głośno ślinę, po czym oświadczyła z samozaparciem: — Chyba się wygłupiłam…
— To może się zdarzyć każdemu — uspokoiła ją z głębokim przekonaniem mama. — Przed chwilą mieliście dowód… na naszym przykładzie — dodała niezbyt pedagogicznie. — No więc gdzie on jest?
— Marek wziął kajak i popłynął do Instytutu — wypaliła w końcu Lidka. — Powiedział, że coś stamtąd przywiezie i że płynie z ciekawości. Ale tak naprawdę, to sprowokowaliśmy go do tego… wszyscy — zakończyła wielkodusznie.
Mama spoważniała. Obejrzała się na Adama, który sprawiał wrażenie, jakby połknął grudkę soli.
— Do Instytutu? — wykrztusił. — Na drugie jezioro?
— Tak — przyznał ponuro Jacek.
— Na teren opuszczonego poligonu? Nad Jeziorem Tajemnic? — upewniała się Zula.
— Tak.
Jeziorem Tajemnic nazwali mieszkańcy wakacyjnego biwaku dużą, ślepą zatokę, do której droga prowadziła przez wąski przesmyk pod starym drewnianym mostkiem. Nazwa oczywiście wiązała się z zakazanym rejonem przylegającym do jeziora.
— I popłynął sam? — w oczach Adama ukazał się lęk.
— Uhm… powinniście byli do tego dopuścić — powiedziała w zamyśleniu Zula. — Wiecie, że tam nie jest bezpiecznie…
— Dlatego teren jest zamknięty — dodał z jeszcze głębszą zadumą Adam. — Dawno odpłynął?
— Jeśli się nie zmęczył, jest już za przesmykiem — odpowiedział przytłumionym głosem Jacek. — Głupio wyszło — dodał jakby do siebie.