— Godzina zero, zero — wychrypiał Bogdan. Omiótł spojrzeniem wskaźniki, odchrząknął i dodał zdławionym głosem: — już…
W bunkrze obserwacyjnym panowała zupełna cisza. Eksperyment, na który wszyscy czekali z taką radosną, pełną nadziei niecierpliwością, zmienił się nagle w ponurą tragedię.
— Niepotrzebnie biegł — odezwał się w pewnej chwili Jacek. — Gdyby zastanowił się, jaką ma szansę…
— Ty byś pewnie obliczał szansę, gdybym to na przykład ja znalazła się na miejscu profesora Kapicy — syknęła oburzona Lidka. — Ty…
— Nie… — szepnął jajogłowy. — Nie mów tak… Ja przecież, ja… — głos mu się załamał. Poczuł muśnięcie czyjejś dłoni na swojej. Obejrzał się i ujrzał wpatrzone w siebie oczy Anny.
— Czemu zawsze robisz wszystko, żeby przedstawić się w jak najgorszym świetle? — spytała cicho dziewczyna. — Tam jest mój brat i wiem, że wcale nie myślisz tak, jak mówisz…
— Nie — wymamrotał Jacek. — Ja… ja… nie biegam tak szybko jak on. On się zachował wspaniale… Ja… chciałbym tam być zamiast niego. Ja… widzisz, mnie się czasem coś tak powie, ale…
— Dajcie spokój — powiedział drewnianym głosem Adam. — Oni już… — nie skończył.
Znowu zapadło milczenie. Przerwał je po dłuższej chwili Zyz.
— Jak to się mogło stać? — zwrócił się uderzająco łagodnym tonem do Niziołka.
Łysy siłacz drgnął. Dotychczas, od pierwszej chwili kiedy” wyszła na jaw jego pomyłka, nie przemówił słowem. Teraz zamrugał rozpaczliwie powiekami.
— Wziąłem go z fotela… Wziąłem go z tego fotela, który on sam mi wskazał — załamał ręce. — Był nieprzytomny, to znaczy nieruchomy… widziałem przecież, że go wyłączył…
Zyz przeniósł spojrzenie na postać w wystrzępionej koszuli. Wszystkim stanęła przed oczami scena, kiedy to profesor Kapica postanowił wysłać swojego zdalnika w eksperymentalny lot na EB–5, razem ze sztucznym „sobowtórem” Sponki. Gdy Niziołek zmierzał w stronę spoczywającej w fotelu imitacji Aleksandra Wielkiego Drugiego, nagle zgasło światło. Następnie łysy automatyk potknął się o leżącą na podłodze rurkę.
— Powiedz — Zyz zwrócił się do sprawcy całego nieszczęścia — jak to zrobiłeś? Miałeś tabliczkę sterowniczą profesora?
Zdalnik pokręcił głową.
— Sam zgasiłem światło — odpowiedział, a wszyscy od razu zrozumieli, że mówiąc o „sobie”, przemawia w imieniu prawdziwego Aleksandra Wielkiego Drugiego Kapicy. — Pomyliłem się. Nacisnąłem na tabliczce sterowniczej nie ten guzik, co należało…
Przynajmniej jedna zagadka znalazła wyjaśnienie. Słynny ze swego roztargnienia profesor znowu pokazał, co potrafi. Kiedy polecił Niziołkowi odtransportować do statku zdalnika, po prostu przycisnął o jeden klawisz za dużo. Równocześnie „ożywił” jegomościa w postrzępionej koszuli i… zgasił światło. Wtedy zdalnik uderzył prawdziwego profesora plastykowym drągiem, zdając sobie sprawę, że go tylko ogłuszy. Automaty nie mogą porywać się na żywych ludzi, ale ten automat był czymś jedynym w swoim rodzaju. Także nie był zdolny do wyrządzenia poważniejszej krzywdy człowiekowi, ale wiedział, że cios zadany kawałkiem plastykowej rurki jedynie na jakiś czas pozbawi uczonego przytomności. Dlatego on mógł to zrobić. Następnie błyskawicznie ulokował profesora w fotelu, w którym sam dotąd siedział. Nieprzytomnego Kapicę zabrał Niziołek, a zdalnik zbyt późno zdał sobie sprawę, że osiągnął cel zgoła odmienny od zamierzonego, co zresztą sam zaraz potwierdził.
— Przecież wszystko co robiłeś do tej pory — głos Zyza brzmiał nadal łagodnie — na Ziemi i na pokładzie EB–5, kiedy zepsułeś radio, żeby ludzie nie usłyszeli ostrzegawczego komunikatu i nie zawrócili, zmierzało tylko do jednego: chciałeś znaleźć się jak najbliżej pro… to znaczy siebie — wpadł w sposób mówienia zdalnika. — Więc kiedy byłeś już z sobą — zawahał się, najwidoczniej nie potrafiąc znaleźć odpowiedniego słowa — dlaczego rozdzieliłeś się znowu? — wybrnął wreszcie.
— Wiedziałem tylko, że mam odlecieć… sam. Pomyślałem, że jeśli będę nieprzytomny, to zostawicie mnie w bazie. Tymczasem i tak odleciałem… nie trzeba było tego robić…
No tak. Prawdziwy Kapica włączył zdalnika, a potem jeszcze raz powiedział lub choćby tylko pomyślał, co ma robić Niziołek. To wystarczyło. Przecież umysł słynnego profesora i sztuczny umysł jego informatycznej kopii były sprzężone. W pewnym sensie naprawdę tworzyły jedno. Zdalnik dowiedział się, co chce zrobić Kapica i postanowił temu zaradzić… przy pomocy kawałka drąga. Za późno zorientował się, że popełnił pomyłkę. On przecież chciał być tylko blisko profesora. Z jego punktu widzenia było zupełnie wszystko jedno, czy w przestrzeń poleci prawdziwy Kapica czy on. I tak postał, jak mówił, „sam”….
— Dlaczego to zrobiliście?…
Te słowa, wypowiedziane przez nieżywą, choć tak bardzo podobną do człowieka maszynę, wywarły na obecnych wstrząsające wrażenie. W zupełnej ciszy zabrzmiały dwa lub trzy głębokie westchnienia. Adam syknął, jakby go coś zapiekło. Tylko Zyz odczekał kilka sekund, po czym powiedział:
— Teraz powinieneś nam pomóc sprowadzić siebie z powrotem na ZZAA–2. Pomyśl o tym. Jesteś przecież mądry…
— Ja chcę wrócić do siebie — odpowiedział zdalnik. — Ale nie mam z sobą kontaktu. Wzmacniacze pól mózgowych i fal biologicznych, jakie mam tutaj — wskazał tkwiącą w jego kieszeni płytkę „odziedziczoną” po profesorze — są za słabe…
W bunkrze obserwacyjnym znowu zapanowało milczenie. Wszyscy wiedzieli, że te wzmacniacze, o których mówił zdalnik, nie są wcale za słabe, ale użyć ich może tylko istota, która emituje naprawdę fale biologiczne, a więc żywy człowiek. Żaden sztuczny mózg, choćby najwspanialszy, nie wytwarza takich fal. Prawdziwy Kapica mógłby za pomocą tej płytki porozumieć się ze swoim zdalnikiem, choćby ten wywędrował do innej galaktyki. Odwrotna sytuacja nie Wchodzi w rachubę. Tego jednak nie zrozumie ten twór, który uważa się przecież za prawdziwego profesora. Zatem nie mają kontaktu… i nie będą go mieć. Czy nigdy? Jak uzyskać łączność ze statkiem, podróżującym przez nadprzestrzeń? Tam jest zdalnik Sponki… ale od niego mogą się jedynie dowiedzieć, jak przebiega eksperyment, co w tej chwili nie interesowało nikogo. Natomiast ten zdalnik nie może mieć najmniejszego wpływu na lot statku i za jego pośrednictwem nie połączą się z Kapica ani z Markiem, bo on sam nie ma nawet kontaktu z komputerem EB–5.
— Jakie mają szansę? — spytała nagle Zula. Wszyscy aż drgnęli usłyszawszy brzmienie jej głosu.
Ktoś przełknął głośno ślinę. Z miejsca gdzie stała Lidka, dobiegł cichy, przejmujący jęk.
— Szanse… — powtórzył cicho Adam.
— Nie czas teraz myśleć o szansach — powiedział nienaturalnie swobodnie profesor Sponka. — Trzeba zrobić wszystko co się da, żeby ich uratować. Nie mówię tak dlatego, że tam jest mój syn… nasz syn… — poprawił się, nie patrząc w stronę Zuli. — Ale…
— Wezmę rakietę i polecę za nimi! — przerwał Niziołek. Mówił szybko, podniecony myślą, która świeżo przyszła mu do głowy. — Wejdę w nadprzestrzeń… pole grawitacyjne wokół ZZAA–1 jest jeszcze chyba dostatecznie silne. Może ich znajdę… to przecież moja wina… moja wina… — powtórzył. — Lecę! — rzucił się ku drzwiom.
— Stój! — huknął za nim Zyz. — Nie pleć bzdur! Szans na to, żeby odnaleźć statek lecący gdzieś w nadprzestrzeni, nie masz w ogóle żadnych. Ja także jestem przeciwny mówieniu o szansach, ale co innego rachunek prawdopodobieństwa, a co innego nonsensowne szaleństwo!