Niziołek zatrzymał się przy drzwiach i spojrzał z wahaniem po obecnych.
— Profesor Zyz ma rację — rzucił sucho ojciec Marka. — Pozostaje jedna jedyna droga. Zmodyfikować łączność, którą utrzymujemy za pośrednictwem mojego zdalnika. Przecież jestem równocześnie tam i tutaj, a będąc tam, czuję potrzebę powrotu tutaj, żeby połączyć się ze mną samym. One tak mówią… i myślą. Zapomnieliście?
— Myślisz, że się uda? — mruknął z zastanowieniem profesor Saperda. — Trzeba by stąd przeprogramować zdalnik tak, żeby potrafił sam skonstruować łączność z komputerem EB–5. Nie wiem, czy to możliwe… musiałbyś ty sam wyobrazić sobie schemat takiej łączności i przekazać mu go… w myśli. Obawiam się, że fale biologiczne będą za słabe, żeby przenieść nie tylko informacje, ale i wolę działania… wiesz, co chcę powiedzieć…
— Mimo wszystko — powiedział Adam — w tym instynkcie tkwi jakaś nadzieja…
— Mówiliście, że to nie instynkt — szepnęła Zula.
— Ani instynkt, ani uczucie, ale nieświadomy pęd mojego zdalnika ku stacji ZZAA–2, gdzie jesteśmy, gdzie jestem ja. Rośliny także kierują się ku słońcu…
— Czy to nie za mało? — odezwała się milcząca dotąd Ina. — Jak powiedziałeś? Ani instynkt ani uczucie. A gdyby to było uczucie? Tak mocne jak twoje?…
— Ja się boję — w oczach Anny zaszkliły się łzy. — O czym wy mówicie?…
Zula spojrzała na córkę z rozdzierającym uśmiechem. Następnie przeniosła wzrok na męża.
— Gdyby to było uczucie… — powtórzyła za Iną. — Ale przecież chodzi o maszynę. One mają ten jakiś; instynkt czy jak to nazwiecie. Masz rację — spojrzała na złotowłosą — że to za mało. Ba, gdyby to było coś innego! Ale jak tego dokonać? My czujemy. Może dlatego myślimy z nadzieją o zdalnikach? Mimo woli przypisujemy im ludzkie emocje?…
— Poczekaj, dziewczyno! — zawołał pogłosem Zyz. — W tym co mówisz… — urwał i spojrzał na Bogdana. Ten patrzył chwilę prosto w oczy profesora, po czym powoli skinął głową.
— Spróbujemy — wychrypiał. Chodź tutaj… — wstał i odwrócił się w stronę postaci, tak bardzo przypominające słynnego uczonego, Aleksandra Kapicę.
Marek siedział bez ruchu. Przed sobą miał nieprzeniknioną czerń. Chciał sprawdzić, czy to szyba jego kasku nie zaszła grubą warstwą sadzy, ale jego ręka ważyła zbyt wiele, by mógł ją podnieść do twarzy. Nie udało mu się nawet zamrugać powiekami, chociaż jego oczy były cały czas szeroko otwarte.
Siedział tak od niepamiętnych czasów. Nie potrafiłby powiedzieć, jak dawno temu odzyskał przytomność. Gdyby go ktoś spytał, jak się nazywa, także nie mógłby udzielić odpowiedzi. Niejasno zdawał sobie sprawę, że powinien zdobyć się na wysiłek i uruchomić szare komórki, a przynajmniej wyobraźnię, żeby coś zobaczyć, jeśli już nie zrozumieć… ktoś kiedyś radził mu coś podobnego… kto? kiedy?…
Nie, nic z tego. Nadal otaczała go czerń i taka sama czerń panowała pod jego czaszką.
Nagle usłyszał jakiś głos. Tak blisko i wyraźnie, że gdyby tylko mógł, niechybnie krzyknąłby z wrażenia.
— Mareczku, zejdź stamtąd — powiedziała kobieta.
— Dzielny smyk! — zaśmiał się rubasznie jakiś starszy mężczyzna. — Wlazł po tej dziurawej kratownicy na sam czubek rakiety! Żaden automat nie zrobiłby tego lepiej!..
— Niestety — odpowiedział inny, młodszy mężczyzna — co do mnie, wolałbym, żeby tak samo zgrabnie posługiwał się kalkulatorem. Wczoraj w przedszkolu powiedzieli mi, że posłużył się nim, żeby wbić hak w ścianę i powiesić na nim linę, po której wylazł na wysokość pierwszego piętra, zanim ktokolwiek to zauważył. A potem, kiedy go ściągnęli, rozebrał kalkulator do ostatniej śrubki.
Ten głos był znajomy. Tak mówił…
— To i dobrze! — zaśmiał się ponownie ten starszy. Nie ma nic gorszego niż zbyt grzeczne dzieci, które nie próbują przeciwstawić się temu światu, rządzonemu, przyznacie sami, trochę nudnawymi prawami…
— Ojciec znowu swoje! — zaśmiała się kobieta i Marek poznał nagle głos mamy. Przyjął to spokojnie, nie mógł inaczej. Tylko ciemność, w której tkwił, stała się jakby mniej obca, cieplejsza…
— Marku, zejdź już… tylko uważaj… — powiedział młodszy mężczyzna. Ależ tak! Oczywiście że to był Bogdan. Tato… — Wiem, że jesteś zuch — mówił dalej ojciec — pokazałeś już, co potrafisz, a teraz wracaj…
Te wszystkie głosy dobiegały z dołu. Chłopiec zdał sobie sprawę, że siedzi na szczycie rakiety, którą dziadek przyleciał z wycieczki na Marsa, niespodziewanie, jak zawsze i wylądował na placyku przed ich domkiem z otwieranymi przeźroczystymi ścianami. Była wtedy zima i nad Bałtykiem kwitły właśnie pomarańcze. Z wysoka chłopiec widzi ciemnozielone wierzchołki drzewek, których tu podobno sto lat temu wcale jeszcze nie było. Dziadek zwykł mawiać, że „od kiedy światem rządzą aurotechnicy, na Ziemi nie ma nawet gdzie uczciwie zmarznąć”. Dlatego tak często leciał na zimne globy, żeby pojeździć na nartach.
Chłopiec wiedział, co teraz nastąpi. Zula powie, że mężczyźni są solidarni…
— Wy, mężczyźni — zabrzmiał w dole głos mamy — jesteście zawsze tak obrzydliwie solidarni. Jeden się cieszy, że chłopiec ma najdziksze pomysły i łazi licho wie gdzie, jak automat albo małpa, a drugi dodaje, że jest zuchem… Widzę, że nie mam tu nic do roboty…
— Poczekaj, mamo — odezwał się nagle nowy głos, jakby tuż przy uchu Marka. Ten głos był bardzo wysoki, żeby nie rzec: cienki i nieco zachrypnięty.
— Aha, teraz „mamo”! — zaśmiał się tubalnie dziadek i w tym momencie chłopiec wiedział już, że ten piskliwy głosik należał do niego samego. Zjeżył się wewnętrznie, bo przypomniał sobie dokładnie całą tę scenę i wiedział, co nastąpi za chwilę.
— Popatrz, dziadku, jak on wygląda! — zaśmiał się jeszcze inny, wysoki głosik. — Całkiem jak ten szympans, którego widzieliśmy w rezerwacie, kiedy schodził z palmy…
— A ty jesteś szympansica! — odpowiedział ten pierwszy, piskliwy. — Wyyy… — dodał po chwili, przy czym nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że taki dźwięk mógł wydać tylko ktoś, kto równocześnie wyzywająco pokazywał światu swój język, w całej jego okazałości.
Zabrzmiały zmieszane śmiechy, które nagle ucichły.
— Mamo! — zapiszczało Markowi tuż przy skroniach — ona mi zabrała moją szapeszkę! Oddaj zaraz! Słyszysz?! Tato!..
— Małpa, małpa, małpa! — cieszył się drugi cienki głosik, należący niechybnie do Anny.
— Przemiłe rodzeństwo! — zagrzmiał dziadek. — Oddajże mu tę jego „szapeszkę” — dorzucił pogardliwie. — Myślałem, że to zuch, a tymczasem kwili jak przestraszony zając. Chodź, „szapeszko”, pójdziemy na ryby…
W tym momencie wszystko ucichło. Przez chwilę wokół chłopca panowała martwa cisza, po czym rozległy się ciche, pojedyncze odgłosy, jakby ktoś lekko pukał drewnianym patyczkiem w stalową blachę. Taki dźwięk wydają przekaźniki, pracujące w pulpicie sterowniczym wielkiego statku kosmicznego…
Ekran przed Markiem pojaśniał. Z czarnogranatowego tła wypłynęły gwiazdy. Równocześnie chłopiec zdał sobie sprawę, że w nim samym zaszła jakaś zmiana. Poruszył ręką, potem nogą. Wszystkie jego kończyny były sprawne i posłuszne, jakby nigdy nic.
— Nosi jesteśmy — zabrzmiał obok niego głos profesora Kapicy, tym razem z całą pewnością należący do teraźniejszości. — Udało się! Hura!
Marek zmobilizował wszystkie siły, żeby chociaż uśmiechem dać do zrozumienia swojemu sąsiadowi, że podziela jego radość, ale zamiar okazał się niewykonalny.