— Nie róbmy wykładów z historii — pierwszy przerwał cichym, łagodnym śmiechem. — Wprawdzie jesteśmy archeologami i przeszłość to nasza specjalność, ale transmisję odbierają widzowie, którzy podstawowe fakty z dziejów cywilizacji znają tak samo dobrze jak fachowcy…
— Masz rację. Popatrzcie więc tylko jeszcze na to jezioro, złocisty piasek, trzciny, a tutaj, o, tutaj… stał kiedyś pomost. Widać jeszcze dębowe pale, wbite w dno. Tysiące lat temu pewnie kołysały się przy nich te łódeczki, które teraz można oglądać w muzeum na Aparacie, w gwiazdozbiorze Strzelca.
— A słyszycie ten szum? — wtrącił się pierwszy. — To wiatr. Coś, czego nie sposób przekazać za pomocą kamer ani kwadrofonów. To ruch powietrza. Gałęzie drzew szeleszczą, nasze ciała opływa chłód, choć jest bardzo ciepło… to wspaniałe uczucie…
— Wiatr — pomyślał chłopiec. Wiatr nad jeziorem… Przed nim zrobiło się jaśniej. Glosy dziwnych ludzi czy, jak kto woli, dziwne głosy bardzo dziwnych ludzi, uciekły razem z ciemnością, jakby mogły rozbrzmiewać tylko w najczarniejszej nocy, pozbawionej księżyca i gwiazd. Ukazała się tarcza ekranu, a na niej znowu delikatne kolorowe koła. Chwilę później rozmazały się i Uniknęły, zanim zdążyły utworzyć pasy tęczy.
— Wiem! — okrzyk Kapicy zabrzmiał jak wystrzał. Marek, który tkwił jeszcze w krainie swojego snu, podskoczył i to tak skutecznie, że ugryzł się w język, nie w przenośni, a najzupełniej dosłownie.
— Aj!
— Wiem!
— Aj!
Słynny uczony umilkł i przyjrzał się nieufnie wykrzywionej twarzy swojego sąsiada.
— Czy ty sobie stroisz ze mnie kpinki? — spytał strasznym głosem.
— Nnnie… Mój jjjęzyk…
— Ugryzłeś się w język? — odgadł profesor. — Hi, hi, hi! To znaczy, że chciałeś powiedzieć jakieś głupstwo. A ja wiem! — zawołał znowu tryumfalnym tonem. — My nie lecimy po torze oddalającym się od ZZAA–2, tylko wpadliśmy na jakąś szaloną orbitę! Rozumiesz?! Krążymy w kółko dokoła miejsca, gdzie zaczęliśmy naszą małą przejażdżkę!.
Chłopiec w dalszym ciągu niczego nie rozumiał. Nawet gdyby tak bardzo nie bolał go język, nie potrafiłby podzielić entuzjazmu uczonego. Raczej nie miałby nic przeciwko temu, żeby ta ich „mała przejażdżka” była jeszcze odrobinę mniejsza.
— Przecież drugi raz wpadliśmy w obszar kolapsu grawitacyjnego! — rzucił profesor, jakby karcił jakiegoś szczególnie tępego studenta. — Co się tak we mnie wpatrujesz, młody człowieku?! Baran by zrozumiał, że wróciliśmy w rejon eksperymentu — wyjaśnił subtelnie. — Nie wiem, jak to się stało bo przed chwilą byliśmy razem ze statkiem tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, a nawet o wiele, wiele dalej… hi, hi, hi… ale w nadprzestrzeni wszystko jest możliwe. Tego co tam się wyrabia, nawet ja nie rozumiem — dodał łaskawie. — Wiem tylko że byliśmy w nadprzestrzeni, i to już dwa razy! Hura! — powtórzył swój wykrzyknik sprzed… sekund, minut, godzin, czy… lat?
— Tysiąc osiemset lat — powiedział na głos i raczej niezbyt do rzeczy chłopiec.
— Co?!
— Bardzo przepraszam, ja…
— Znowu ugryzłeś się w język? Hi, hi, hi!..
Marek spochmurniał. Wyprostował się odruchowo i powiedział urażonym tonem:
— Wcale nie ugryzłem się w język. To znaczy tak, ale nie teraz — uściślił z godnością. — Chciałem tylko powiedzieć, że przed chwilą znowu słyszałem jakieś głosy… jakby we śnie…
— A skąd te „tysiąc osiemset lat?” — spytał podejrzliwie Kapica.
— Bo oni mówili… mówili… ale to przecież nonsens.
— Powiesz wreszcie czy dalej każesz się ciągnąć za język?!
Dźwięk słowa „język” odbił się niemiłym echem w uszach chłopca d sprawił, że przestał dłużej zwlekać.
— Oni mówili, że tysiąc osiemset lat temu, to jest tysiąc osiemset lat przed tym dniem, w którym rozmawiali, ludzie opuścili Ziemię. I że zrobili z sobą coś takiego, że nie mieli już ciała jak my, tylko mózgi, nerwy… a w ogóle żyli w przestrzeni. Było ich dwóch. Przeprowadzali jakąś transmisję z Ziemi, gdzie byli pierwszy raz i zachwycali się lasem, jeziorami, wiatrem. Poza tym… — tu chłopiec, jak umiał, zrelacjonował wszystko, czego dowiedział się podsłuchując rozmowę dwóch archeologów z przyszłości. — Ale to przecież niemożliwe… — stwierdził z ulgą na zakończenie.
Profesor Kapica słuchał tak uważnie, że nawet ani razu nie zachichotał po swojemu.
— To się działo na Ziemi? — spytał, kiedy chłopiec umilkł.
— Tak…
— Pomnik? Rezerwat? Uniezależniony system nerwowy?
— Prawda, że to nonsens?! — Marek wzruszył ramionami, ale znieruchomiał, natrafiwszy na oburzony wzrok uczonego.
— Żaden nonsens! — zasyczał gniewnie Kapica. — Tak będzie. Już dzisiaj bionicy i genetycy potrafią zrobić model umysłu ludzkiego funkcjonującego niezależnie od ciała. Bardzo możliwe, że kiedyś ludzie zasiedlą galaktyki… i że będą to trochę inni ludzie niż ci, których przyzwyczailiśmy się oglądać. Oglądać powtarzam — dodał z naciskiem — bo pod innymi względami będą tacy sami jak my… tylko odrobinę mądrzejsi. A nawet nie mądrzejsi! — T zachichotał znowu — w każdym razie nie ode mnie — zastrzegł się skromnie — tylko będą już więcej umieć…
— A te trzy nazwiska — chłopiec nie był zupełnie pewny, czy wypada o tym mówić, ale rzecz była zbyt kusząca.
— Jakie znowu nazwiska?!
— Oni wymienili nazwiska uczonych, którzy wymyślili to wszystko — Marek poczuł, że się rumieni, ale na szczęście pod kaskiem nie było tego widać. Jakiś Karanian, jakiś Svenson i… Sponka.
— Aaaa!!! — profesor wydał z siebie tryumfalny hejnał. — Sponka, co?! Tu cię mam! Pewnie, że Sponka! Ja na szczęście nie mam dzieci, więc żaden z moich potomków nie będzie sławniejszy od swojego przodka, hi, hi, hi Ale w takim razie musi mnie pod tym względem zastąpić któryś z moich współpracowników! Sponka! Ha! Tylko nie ciesz się! — wycelował wskazujący palec w pierś chłopca — to nie będziesz ty! Żeby biologia stanęła na głowie, nie uda jej się utrzymać cię przy życiu przez tysiąc osiemset lat! I całe szczęście — mrugnął przekornie. — Oczywiście kiedyś ludzie przestaną umierać. Po co mieliby to robić? hi, hi, lii! Przecież fruwając po kosmosie, uwolnieni od różnych idiotycznych części ciała, będą mieć do dyspozycji wszystkie możliwe ziemie, nie jedną. Kto wtedy pomyśli o przeludnieniu? Ale na razie niech jeszcze trochę pobędzie tak, jak jest. Gdyby życie już teraz trwało bardzo długo, może nie spieszylibyśmy się tak z różnymi eksperymentami? A przecież jeśli ci dwaj, o których opowiadałeś, mogli sobie gaworzyć na zacnej starej Ziemi, kiedy ta była już tylko rezerwatem czy pomnikiem, to dlatego, że na przykład ja bardzo chcę zdążyć polecieć nadprzestrzennym statkiem do Reticulum i przyjrzeć się tym gadułom, którzy zasypują nas swoimi „pi — pi — pi”!
Marek posmutniał.
— Czy pan myśli, że to się uda?
.— Oczywiście, jeśli wrócimy na ZZAA–2 — odpowiedział niezmieszany Kapica. — Ale wrócimy. Jeśli nie pędzimy na oślep ku przedmieściom wszechświata, tylko robimy sobie kółeczka, to w końcu wylądujemy w naszym poczciwym, solidnym bunkrze i trafimy akurat na obiad. Ja ci to mówię.
W głosie profesora brzmiała taka pewność, że Marek odruchowo powiódł wciąż jeszcze obolałym językiem po wargach. Przypomniał sobie powitalną ucztę, jaką zgotował im ojciec.
— No a teraz — Kapica zmienił ton — zabierzemy się serio do naszego móżdżku — postukał dłonią w pulpit komputera. — Niech próbuje określić położenie statku — wskazał ekran, na którym widniały zarysy znajomych gwiazdozbiorów, chociaż ich kontury były jakby trochę przesunięte. Może zdąży, zanim znowu wpadniemy w nadprzestrzeń. Gdyby mu się to udało — mówiąc uderzał w kolorowe klawisze — to kto wie, czy nie potrafilibyśmy wyminąć obszaru eksperymentu i od razu wziąć kurs na ZZAA–2. Tylko musiałby pracować bardzo szybko…