Выбрать главу

— Co za bzdury? — burknął Kapica oddalony od pierwszego, a raczej od drugiego o miliony kilometrów.

— To był pomysł naszych pań — zastrzegł się Bogdan. — A czy bzdura? Nie wiem, skoro teraz jednak rozmawiamy…

— Co zrobiliście właściwie mojemu… mojemu…

— No cóż, nauczyliśmy go tęsknić…

— Do stu księżyców!..

— A w każdym razie nauczyliśmy go, co to jest tęsknota — ciągnął z niezmąconym spokojem ojciec Marka. — Dzięki temu potrafił przekazywać komputerowi swoje myśli razem z moimi i moje… uczucia. A komputer wysyłał je do was, do mojego zdalnika. Inaczej mówiąc zastosowaliśmy zupełnie nowy rodzaj wzmacniacza fal biologicznych… — zaśmiał się Sponka. — Nawiasem mówiąc, profesorze — dodał poważniejszym tonem — wiadomo przecież, że emocje, jakich doznaje człowiek, wpływają na intensyfikacje pól, otaczających jego centra nerwowe. Więc nie mogę się zgodzić, że to była bzdura…

— Tak bardzo za nami tęskniłeś — rzucił ironicznie uczony.

— Mnie osobiście było zupełnie obojętne, co się z wami stanie — wpadł w ton Kapicy Bogdan. — Ale przypominam, że to wszystko wymyśliły nasze panie. A wiadomo przecież, że kobiety… oj, nie! — zakończył nieoczekiwanym okrzykiem.

Aleksander Wielki Drugi pokiwał ze zrozumieniem głową.

— Nasze panie potrafią różne rzeczy — skwitował nieoczekiwany obrót rozmowy.

— No dobrze — głos Marka drżał nieco — ale czy to, że rozmawiamy, pomoże nam wrócić?…

Profesor Kapica prychnął pogardliwie i zachichotał.

— Marku, wstyd mi za ciebie — powiedział Bogdan. — Przecież skoro komputery stacji i statku nawiązały kontakt, to EB–5 dostaje normalny sygnał namiarowy. Lecicie do nas z powrotem jak po sznurku… omijając okolice ZZAA–1 razem z eksperymentalnym supersilnym polem grawitacyjnym… W czasie tego lotu nie dacie już nurka do nadprzestrzeni. Widzisz w okienku namiaru zieloną nitkę?

Linia namiaru przecinała pionowo ekran jak pojedynczy promień zielonego światła.

— Rozumiem, tato — bąknął niepewnie chłopiec.

— Jestem trochę… trochę… — zawahał się — wytrącony z równowagi — znalazł wreszcie określenie, które jak sądził, nie uwłaczało jego godności. — A w ogóle będę się chyba musiał poważnie wziąć do nauki — dodał, mając w pamięci słowa „dyrektor Marek Sponka”.

— Jacek ma rację — ciągnął — że mój umysł nie jest dostatecznie zdyscyplinowany. Chciałbym kiedyś… chciałbym… — mówił jakby do siebie — być także badaczem, naukowcem. Czeka mnie dużo pracy — westchnął mimo woli.

Głośnik zamamrotał niewyraźnie.

— Anna chce wiedzieć — przetłumaczył ze śmiechem profesor Sponka — czy ty na pewno nie masz gorączki?

— Nic mi nie… och, sam nie wiem! — wykrzyknął Marek, zmieniając nagle ton.

— No, no… jeśli nadprzestrzeń ma takie zalety pedagogiczne, to czuję, że po rozpowszechnieniu odkrycia profesora Kapicy, wszystkie szkoły przeniosą się na specjalne statki…

— Nie! — zaprotestował profesor Kapica. — Żadnych więcej dzieci w nadprzestrzeni! Wydaje się im, że słyszą jakieś głosy, a potem nagle udają mądrych. Co to, to nie!

— Kiedy będę dyrektorem instytutu — powiedział Jacek, gdy powitalne „ochy” i „achy” były już za nimi, a na stole pojawiły się przygotowane przez Zulę specjały — wszystkie zdalniki wyposażę w uczucia…

Marek ni z tego, ni z owego zakrztusił się kremem z chlorelli i zaczął kaszleć.

— Znowu zaczynasz? — Lidka popatrzyła z wyrzutem na brata. Ten natychmiast jakby zmalał i uśmiechnął się przepraszająco do Anny.

— Nie wiem, czy będę dyrektorem — wycofał się — ale nauka powinna lepiej zbadać uczucia. Jeśli tak ważna może być na przykład tęsknota — w ustach jajogłowego zabrzmiało to tak uczenie, że ze zwykłej tęsknoty zrobiło się słowo, które z powodzeniem mogłoby figurować w słowniku wyrazów obcych.

— Hi, hi, hi — ucieszył się profesor Kapica — Jacek zbuduje pralkę, która z tęsknoty, kiedy on wyjedzie na wakacje, doprowadzi do zwarcia i zacznie spiskować z domowym komputerkiem. A propos — dodał patrząc z niesmakiem na krztuszącego się w dalszym ciągu Marka — jakie uczucia wzbudza w was ten typ?

— Ryczy jak osioł nad pustym żłobem — zauważył Zyz.

— Wypraszam sobie uwagi na temat żłoba… a zwłaszcza pustego! — oburzyła się Zula.

— Właśnie — podchwyciła myśl mamy Anna. — Może on nie powinien tyle jeść? — zatroszczyła się obłudnie. — Po tych wszystkich przejściach?…

— Poczekaj — Niziołek pospieszył z pomocą zamierzając najwidoczniej zdzielić Marka po karku. — Przerażony chłopiec zerwał się i zaczął uciekać dokoła kabiny.

— Tytylko nnnie tto!! — wykrztusił.

Adam zgrabnie podstawił Markowi nogę. Skutek przeszedł najśmielsze oczekiwania. Rozciągnięty na miękkiej wykładzinie podłogi chłopiec przestał wreszcie kaszleć, ale z kolei zaniósł się spazmatycznym śmiechem.

— To już koniec — orzekł z powagą Sponka.

— To, oj, oj, ha, ha, ha, początek! — odpowiedział rezolutnie Sponka junior, ani myśląc o zmianie wygodnej pozycji. Obiema rękami trzymał się za brzuch, z oczu płynęły mu łzy, ale śmiał się dalej.

— No tak — odezwał się profesor Kapica. — Już na statku zauważyłem, że ma coś tutaj — uniósł wskazujący palec do skroni i pokręcił nim znacząco. — Najpierw rozmawiał z Napoleonem Bonaparte, a potem wybrał się na wycieczkę w świat za tysiąc osiemset lat…

— Nieprawda! — Marek oprzytomniał na tyle, że ten pełen oburzenia krzyk zabrzmiał mniej więcej po ludzku. — To dlatego, że Jacek powiedział… oj, nie mogę — parsknął znowu. W tym momencie uświadomił sobie jednak, że wtedy w przyszłości, rozmawiali z jajogłowym przyjaźnie, że łączyła ich wspólna praca i że musieli być zżyci, skoro mogli z siebie nawzajem żartować. Poza tym przyszło mu do głowy, że Jacek naprawdę będzie dyrektorem Instytutu najpierw „wice—” …a potem, kto wie? W końcu przecież to nieważne, kto jest szefem, tam gdzie w grę wchodzi poznanie wszechświata i podróże w nadprzestrzeni… do najdalszych gwiazd po najwspanialsze tajemnice.

— Jacek nic złego nie powiedział! — odezwała się nieco poniewczasie, a jednak w samą porę Anna.

Przyszły filar Instytutu Planet Granicznych pozbierał się z podłogi i spojrzał na siostrę.

— Zdaje się — powiedział przenosząc wzrok na jajogłowego — że jest w naszym gronie ktoś, kto podziela twoje uznanie dla uczuć i…

Tym razem roześmiali się wszyscy oprócz niego… a także Jacka i, rzecz dziwna, Anny. Marek zorientował się, że strzelił byka.

— Chciałem tylko powiedzieć, że cię rozumiem… że twoja troska o rozwój nauki… że uczucia mogą pomóc…

Śmiech stał się głośniejszy. Tym razem chłopiec zdenerwował się na dobre.

— Przecież nie powiedziałem nic śmiesznego! — wybuchnął. — Czego rechoczecie, jakbym miał trzy lata i beczał, że ktoś porwał mi moją szapeszkę?…

Zapadła cisza. Pierwsza oprzytomniała Zula.

— A cóż ci się nagle przypomniało? — wykrztusiła z niebotycznym zdumieniem.

— „Szapeszka”? — zagrzmiał ironicznie Zyz. — Czy on myśli o kasku próżniowym?

Najzupełniej niespodziewanie w obronie Marka stanął Jacek Saperda we własnej osobie.

— Nie wiem o co chodzi — przyznał na wstępie — ale przesadziłem mówiąc o tym, że maszyny powinny czuć. Nie można by ich wtedy używać do eksperymentów… bo gdyby już czuły, to musielibyśmy je szanować. Nawiasem mówiąc, w ogóle czasem przesadzam. Na przykład z tym dyrektorem Instytutu. To idiotyczne. Ale każdy ma swoje słabości — zauważył filozoficznie. — A wracając do wagi, jaką przywiązuje się do uczuć w związku z perspektywami nauki…