— Głupio — przyznał szorstkim tonem Adam. Zmarszczył brwi i utkwił wzrok w feralnym cyplu, za którym zniknął kajak Marka. Stał tak chwilę, po czym jego spojrzenie prześlizgnęło się po przystani i zatrzymało na przycumowanej do pomostu motolotce.
— Od półtora roku nie było tam nikogo — mruknęła pod” nosem Zula. — Profesor Kapica mówił, że teren będzie zamknięty przez najbliższe pięć lat. Dopiero potem zlikwiduje się urządzenia, a gospodarkę obejmie nadleśnictwo. To znaczy jeszcze przez cztery lata każdemu, kto się tam wyprawi, może grozić śmiertelne niebezpieczeństwo.
— Głupio wyszło — powtórzył zdławionym głosem Jacek. Lidka spojrzała na niego z wyrzutem i zagryzła wargi. Anna wpatrywała się usilnie w koniuszki własnych plażowych pantofli
2. Człowieku, czym mogę służyć?
Przesmyk pod drewnianym mostkiem był płytki. Marek wszedł do wody i kilka metrów ciągnął kajak po piaszczystym dnie. Następnie wskoczył do środka, odbił się wiosłem i po chwili wypłynął na Jezioro Tajemnic. Na przeciwległym brzegu wśród drzew i krzewów widniały zarysy wielu budowli. Ciężkie sześcienne bryły, szare i posępne, przypominały staroświeckie bunkry pozostałe po dawnych, dawnych wojnach. Dalej majaczyły wśród zieleni kontury jakiegoś niskiego pawilonu, a w głębi wznosiła się okrągła wieża podobna do ogromnego lejka, ustawionego szerokim otwartym ujściem ku górze.
Wiosło Marka zaczęło poruszać się nieco wolniej. Cały teren opuszczonego Instytutu był ogrodzony wysokim płotem. Wzdłuż niego biegła wycięta w puszczy przecinka, na której co kilka metrów stały tabliczki z napisami: „Poligon doświadczalny Instytutu Planet Granicznych. Wejście grozi śmiercią”. Od strony jeziora nie było ogrodzenia, ale tablice ostrzegawcze znajdowały się i tutaj. Przymocowano je do długich tyczek wbitych w piaszczyste dno. Ich jaskrawoczerwone tarcze wyglądały z daleka jak dziwne wodne kwiaty.
Chłopiec odruchowo obejrzał się za siebie. Za przesmykiem, zasłonięte teraz nasypem starej drogi i mostkiem, rozpościerało się poczciwe, swojskie jezioro, nad którym biwakowali już tyle dni. Całe pierwsze trzy tygodnie wakacji. Zaraz pierwszego dnia Adam, który kiedyś pod okiem profesora Kapicy odbywał tutaj swój pierwszy staż, a potem, po specjalistycznych studiach uzupełniających podjął normalną pracę, powiedział im, żeby nigdy, pod żadnym pozorem, nie przekraczali granic zamkniętego obszaru.
— Dlaczego? — spytała wtedy Lidka z wyrazem buntu w oczach. — Przecież tam już od roku nikogo nie ma!
— Ale pozostały bardzo skomplikowane urządzenia wydzielające szczątkowe promieniowanie. Aparatura pewnego typu długo przechowuje zasoby energii, choćby jej dopływ był już odcięty — tłumaczył cierpliwie Adam. — „Instytut przeprowadzał zupełnie nowe doświadczenia przy użyciu bardzo specjalistycznych automatów. Nikt nie potrafi przewidzieć, jak zachowałyby się teraz, gdyby w ich „mózgach” pozostały resztki energii. Tam są takie… no, takie szczególne pola. Nie chcę was straszyć, ale możecie mi wierzyć, że śmiałkowi, który chciałby teraz pospacerować po poligonie, grożą paskudne niespodzianki… a nawet śmierć.
— Nie! — krzyknęła przejęta do głębi Lidka.
Zula i Jacek spojrzeli porozumiewawczo po sobie.
— Trzy… cztery… — zaczął jajogłowy.
— „Lidka — Nie”! — wykrzyknęli chórem mama Marka, Adam i Jacek, wypełniając tym samym, pod nieobecność ojca Lidki i Jacka, rodzinny ceremoniał państwa Saperdów.
— Nie! — zawołała wiedziona pierwszym odruchem piękność o orzechowych oczach. Zaraz jednak nawet i ona musiała się roześmiać.
— Żarty żartami — rzekł poważniejąc młody Kapica — ale tam naprawdę nie wolno chodzić. Wybraliśmy z Zulą to miejsce na wasz wakacyjny biwak, bo bywaliśmy tutaj… spójrzcie jak pięknie — zrobił szeroki gest ręką, wskazując błękitne jezioro, w którym odbijały się ciemnozielone korony drzew, puszczę, trzciny, polankę ze świeżo ustawionymi trzema namiotami. — Poza tym to miejsce zna także profesor Bogdan Sponka, wasz ojciec — spojrzał na Annę i Marka — więc łatwo mu będzie trafić, kiedy przyleci, żeby nas zabrać na Transplutona. Mimo to poszukalibyśmy innego jeziora, gdybyśmy nie wiedzieli, że możemy wam zaufać. Prawda?…
Mama Marka z powagą skinęła głową.
— Pamiętajcie — powiedziała — że rok temu tylko dlatego przeniesiono poligon na najbardziej odległą planetę Układu Słonecznego, że doświadczenia posunęły się już za daleko… były zbyt niebezpieczne, by nadal przeprowadzać je na naszej starej, zacnej Ziemi.
Trzy tygodnie. Pełne dwadzieścia jeden dni potrafili opierać się pokusie, jaką stanowił tajemniczy obszar. A teraz, na dwa lub trzy dni przed powrotem ojca, przed odlotem na Transplutona, a więc niemal w gwiazdy, do profesora Kapicy i ojca Lidki, on, Marek, płynie tam jednak. Płynie i, co gorsza, nie cofnie się.
Pewnie, że Anna i Jacek mieli w tej wpadce swój skromny udział, ale piętnastoletni mężczyzna nie powinien powodować się przekorą ani fałszywą ambicją. A może jednak zawrócić?…
Przestał na chwilę wiosłować. Pomyślał o Adamie, potem o Lidce i poruszył głową, najwyraźniej niezadowolony z samego siebie. Nagle znowu zadźwięczały mu w uszach słowa Anny: „uciekał tak szybko, że jeszcze następnego dnia…”.
Zacisnął zęby. Niech się dzieje co chce. Będzie ostrożny, żeby nie zepsuć sobie i pozostałym tej wycieczki do dalekiej bazy kosmicznej. Wycieczki, która miała być chytrze obmyśloną przez Zulę i Bogdana niespodzianką dla pracującego u boku wielkiego Kapicy ojca Lidki i Jacka. Profesor Karol Saperda nie mógł ani na jeden dzień opuścić stacji Instytutu Planet Granicznych na Transplutonie. Zespół Aleksandra Wielkiego Drugiego Nauki przygotowywał właśnie jakiś niesłychanie doniosły i tajemniczy eksperyment. Czekali tylko na profesora Sponkę, ojca Anny i Marka, oraz na wyniki jego uzupełniających badań na asteroidach, w Instytucie Małych Planet. Bogdan Sponka był dyrektorem tej ostatniej placówki, którą zwykł żartobliwie nazywać Małym Instytutem. Od pewnego czasu i on przyłączył się do zespołu profesora Kapicy i współpracował z nim nad wynalazkiem, który miał jakoby otworzyć ludzkości cały wszechświat. Decydujący eksperyment zaplanowano zaraz po powrocie Bogdana, ten sądził jednak, że krótka wizyta dzieci jego przyjaciela Karola Saperdy nie zakłóci prac przygotowawczych na Transplutonie, a bardzo chciał sprawić samotnemu uczonemu radosną niespodzianką. Po dwóch dniach Lidka i Jacek w towarzystwie Zuli, Anny i Marka, którzy rzecz jasna także mieli uczestniczyć w wycieczce, wrócą na Ziemię jednym ze statków badawczych. Będą to akurat te dwa dni, potrzebne do ostatecznego przygotowania eksperymentu. Tak więc zaplanowana w sekrecie wyprawa i niespodzianka dla profesora Saperdy w niczym nie przeszkodzą uczonym. Przeciwnie, powinny stanowić pożądane urozmaicenie w ich życiu, tak daleko od Ziemi, wypełnionym pasjonującą, ale żmudną pracą. Oczywiście pod warunkiem, że wycieczka w ogóle dojdzie do skutku. Że żadne z dzieci na przykład na pięć godzin przed odlotem nie złamie nogi lub nie nabawi się anginy. Lub też… nie wybierze się do zakazanego, opuszczonego poligonu i tam…
Nie, o tym lepiej nie myśleć.
— Wygłupiam się — mruknął na głos i usłyszał odpowiedź. Obejrzał się szybko, omal nie fiknąwszy kozła razem z kajakiem. Ale to tylko on sam w myślach powiedział do siebie: „owszem”.
Niestety, to odkrycie nie wpłynięto na zmianę jego planów. Musi wejść do Instytutu i znaleźć coś, co przekonałoby Annę i Jacka, a także Lidkę… no, powiedzmy, przede wszystkim Lidkę, że był tam naprawdę. Nawet jeśli jasno zdaje sobie sprawę, że popełnia w ten sposób paskudną zdradę wobec Zuli i Adama.