— Nie tylko, nie tylko — wtrącił Zyz, ale Bogdan Sponka dał mu znak wzrokiem, żeby nie przerywał.
— …perspektywami nauki — powtórzył przez ntos Jacek, po czym wrócił do poprzedniego tonu — to chciałbym zauważyć, że Marek także ma tutaj kogoś, z kim mógłby wymienić spostrzeżenia na ten temat… w atmosferze pełnego zrozumienia…
— Nie! — rozległ się z kąta dziewczęcy głos. Profesor Saperda, ochłonąwszy z radosnego zdziwienia spowodowanego tak niecodziennym wystąpieniem przyszłego dyrektora wymienił z tym ostatnim błyskawiczne spojrzenia.
— Trzy… — zaczął szczęśliwy tato Lidki i odmienionego Jacka.
— …cztery — podchwycił odmieniony.
— „Lidka — Nie”! —zawołali zgodnie.
Zanim ktokolwiek zdążył się roześmiać, z kąta padło znowu: — Nie!!!
Kiedy umilkły odgłosy wesołości, profesor Zyz zwrócił się do Kapicy:
— No co, stary? Teraz chyba już polecicie do tego waszego Reticulum?…
Marek oderwał wzrok od Lidki i odszukał spojrzeniem centralkę łączności. Nadal błyskały lampeczki świadczące o tym, że te pi — pi — pi, z którymi Kapica i jego współpracownicy wiązali tak oszałamiające nadzieje, płyną nieprzerwanie z odległego gwiazdozbioru. Chłopiec spojrzał ze smutkiem na ojca i słynnego profesora, myśląc o czekającym ich rozczarowaniu.
— Tam niczego nie… — chciał powiedzieć: „nie znajdziecie” ale ugryzł się w język. Po pierwsze, niby dlaczego mieliby mu uwierzyć, a po drugie, wyprawa i tak dojdzie przecież do skutku. On sam… no, ten, który przemawiał w przyszłości, stwierdził wyraźnie: „szukaliśmy już w konstelacji Reticulum”. Dla Kapicy, ojca, Saperdy i Adama, może także Iny, jeśli wezmą ją ze sobą, będzie to w każdym razie wspaniała przygoda… a poza tym wyprawa z pewnością dostarczy materiału naukowego, który przyspieszy rozwój lotów w nadprzestrzeni. Co w ogóle mógłby zrobić człowiek, gdyby z góry wiedział, że jego wysiłki nie przyniosą spodziewanych rezultatów? A ileż to wspaniałych wynalazków powstało przypadkiem, bo ich twórcy pracowali nad czymś zupełnie innym i tylko „po drodze” nagle ze zdumieniem zdawali sobie sprawę, że zrobili coś zupełnie nowego. Nie. Będzie milczał…
— Czy coś mówiłeś? — spytał podejrzliwie Adam. Marek spojrzał na byłego domniemanego zbira i spiskowca, przy którym widniała uśmiechnięta buzia Iny i na jej wspaniałe, złote włosy. Potrząsnął przecząco głową. Pomyślał jednak, że jeśliby w ogóle miał komuś kiedyś opowiedzieć, co słyszał w nadprzestrzeni, to wybrałby chyba właśnie jego. No, może jeszcze kogoś…
— Poczekajcie no — odezwała się Zula. — Tyle mówicie o uczuciach, a zapominacie, że nauczyliście… nauczyliśmy… — zacięła się i tylko utkwiła wymowne spojrzenie w osobniku, paradującym niezmiennie w postrzępionej, niebieskiej koszuli.
Zapanowała konsternacja.
— No właśnie — burknął Zyz. — A mówiłem…
— Co do mnie — powiedział zdalnik profesora — wystarczy mi, że znowu jestem razem. Uczestniczyłem w ważnym eksperymencie, który sam przygotowałem, i nie rozumiem, dlaczego wszyscy tak na mnie patrzycie?…
Nikt nie odpowiedział. Sobowtór Kapicy zaczął się niecierpliwić.
— Do stu księżyców! — krzyknął. — Oniemieliście czy co? Wróciłem z nadprzestrzeni i jestem razem. Teraz przede mną.moc pracy i nie chcę mieć wokół siebie ludzi, którzy potrafią tylko wytrzeszczać oczy, jakby…
— Nie, tego już za wiele! — huknął członek Rady. — Kapica, ty smarkaczu!..
— Po pierwsze, nie jestem smarkaczem — odpowiedział drugi Kapica, zanim pierwszy zdążył mrugnąć okiem — a po drugie, nie życzę sobie, żeby na mnie krzyczano. Dotyczy to także starych puchaczy! Zrozumiano?…
— Powiedziałbym dokładnie to samo — wyznał ze zdumieniem, a równocześnie zachwytem prawdziwy profesor. Zyz przewrócił oczami jak najprawdziwszy puchacz, ale był zbyt przejęty, żeby udzielić godnej odprawy jednemu i drugiemu… Otworzył wprawdzie usta, ale wydobył z siebie jedynie okropne zgrzytanie.
— Rada Naukowa wypowiedziała się, jak zwykle, mądrze i jasno — zauważył Kapica. Mrugnął porozumiewawczo na swojego zdalnika i wcale się nie zdziwił, gdy ten odpowiedział mu takim samym mrugnięciem. — Ja natomiast pragnę oświadczyć — ciągnął profesor — że odtąd będę już zawsze razem. Nie wiem, co wyprawialiście ze mną, kiedy byłem tam i tutaj równocześnie, ale widzę, że połówka Kapicy to aż za dużo dobrego dla niektórych moich znakomitych kolegów…
— Impertynent! — wydyszał Zyz.
— Bardzo cię szanuję, profesorze — głos Aleksandra Wielkiego Drugiego brzmiał teraz niemal czule — i muszę wyznać, że w ciągu kilkudziesięciu lat czegoś tam się od ciebie nauczyłem…
— Niewiele — wtrącił ponuro członek Rady. W jego oczach pojawiły się jednak wesołe iskierki.
— … nauczyłem, ale muszę stwierdzić, że na uczuciach obydwaj znamy się jak kura na pieprzu. Ty, patentowany stary kawaler…
— To przynajmniej prawda…
— …a ja wprawdzie jestem jeszcze młody, hi, hi, hi… i mógłbym się ożenić, ale coś mi się zdaje, że gruchających parek i tak nam tu nie zabraknie. Ktoś w końcu musi pracować.
Zyz uśmiechnął się wreszcie.
— Więc chcesz zostawić zdalnika… jako kamerdynera? To wyszło z mody jakieś tysiąc lat temu. Pomocnika?
— Przede wszystkim nie zdalnika tylko siebie — tym razem autentyczny Kapica zdążył uprzedzić sobowtóra, który już otwierał usta, żeby wyrazić swoje oburzenie — a po wtóre, podobno nauczyliście go jakichś ludzkich uczuć. Skoro sam nie mam żadnych, hi, hi, hi… to świetnie będziemy się uzupełniać. Ci zakochani — spojrzał z nagłym zainteresowaniem w sufit, nie widząc, że kilka głów poruszyło się niespokojnie — twierdzą, że miłość i tęsknota pomagają nauce. Może kiedy zawsze będę razem — tu podszedł do swojego zdalnika i otoczył go ramieniem — uda mi się choć o dwa dni szybciej polecieć do Reticulum? Kto wie?
— A „propos zakochanych — zagrzmiał Zyz. — Kto ma ochotę, niech idzie się przejść. Jest już po eksperymencie i nie ma co tkwić w tym bunkrze jak grzyby w barszczu…
— Coś ci się pomyliło — zauważył życzliwie Kapica.
— Wszystko wraca do normy — Niziołek zatarł z uciechą dłonie.
— … jak grzyby w barszczu, bo jest nas za dużo, a ja nie lubię tłoku. Niech zakochani idą na spacer pod gwiazdami, a my z tym młodzieńcem w dwóch osobach — skłonił się Kapicy, który odpowiedział zabójczym grymasem — z tym osiłkiem — pogroził łysemu automatykowi — z profesorami Saperdą i Sponką zajmiemy się wreszcie czymś konkretnym. Trzeba przysiąść fałdów. Przede wszystkim zbadamy zapisy komputera w EB–5, pamięć zdalnika Sponki… na szczęście tego nikt nie nauczył żadnych głupstw… i przynajmniej nie przypomina człowieka…
— Niemniej — przerwał Bogdan — rezerwuję tę rakietę dla siebie. Ja także chcę być zawsze razem…
— Powariowali! — huknął Zyz.
— W ten sposób straciliśmy statek, bo jeśli będzie latał tylko ze Sponką, to prędzej czy później jego synalek porwie go i poleci do Krzyża Południa, żeby zobaczyć, czy tam przypadkiem nie jest cieplej niż na Gwieździe Polarnej, ale… — Kapica musiał zaczekać, aż umilkną śmiechy. — …może zanim do tego dojdzie, zdążysz zrobić kilka wypadów, żeby przywieźć coś pożytecznego dla Instytutu — dopowiedział łaskawie.