— Wygłupiam się — powtórzył chłopiec z głębokim przekonaniem. Tym razem nikt nie odpowiedział Bo i co można odpowiedzieć komuś, kto wie, że się wygłupia, ba, nawet oznajmia to głośno światu, a jednak robi dalej swoje?
Trudno. Marek zmobilizował wszystkie siły, żeby odpędzić ponure myśli, i ostro wziął się do wiosła. Przepływając tuż obok jednej z czerwonych tabliczek znowu odruchowo zwolnił. Brzeg był już bardzo blisko. Niby makiety przedpotopowych gadów wyciągały szyje nieruchome kratownice dźwigów i urządzeń przeładunkowych na betonowym nabrzeżu. Kiedyś na tym jeziorze lądowały powietrzne i kosmiczne statki przywożące uczonych i materiały z całej Ziemi, a także z setek stacji satelitarnych i najdalszych planet. Prowadziły je sygnały, emitowane z wielkich, talerzowatych anten. Stąd, z brzegu, główne zabudowania Instytutu były niewidoczne. Przesłoniła je bujna zieleń drzew i wysokich krzewów.
Marek podpłynął do pochylni schodzącej łagodnie ku wodzie. Bezwiednie obejrzał się w prawo i w lewo. Niebo jakby ściemniało, od lądu powiało chłodem. Chłopiec wzdrygnął się. Pospiesznie wyciągnął kajak na pochylnię i jednym skokiem znalazł się na nabrzeżu.
W stronę zabudowań wiodło kilka rozchodzących się nieco dalej dróg. Tu i ówdzie ich nawierzchnie porastały już kępy paproci i trawy.
Chłopiec wszedł na ścieżkę i nie przestając się rozglądać ruszył w stronę najbliższego budynku. W idealnej ciszy jego kroki odbijały się głośnym echem. Krzewy, niegdyś pewnie pielęgnowane i strzyżone, rozrosły się tworząc nieprzebyte kłębowiska o fantastycznych kształtach. Drzewa stały cicho i nieruchomo, ich wielkie liście wyglądały jak sporządzone z grubego plastyku. Nawet od strony jeziora nie dobiegał najsłabszy powiew wiatru.
Ścieżka urywała się nagle. Zamykały ją dwa niewysokie stopnie, za którymi zaczynał się ruchomy chodnik o gładkiej, jakby wypolerowanej nawierzchni. Zabębnił głucho „pod bosymi stopami Marka, ale nie ruszył z miejsca. No tak. Opuszczony Instytut był przecież pozbawiony dopływu energii.
W każdym razie szło się po tym chodniku wygodniej niż po ścieżce. Jakieś dwadzieścia metrów dalej krzewy po obu stronach drogi rozstąpiły się, odsłaniając widok na rozległy niski budynek o szarych ścianach. Z czterech wielkich drzwi, zamkniętych metalowymi bramami, wybiegały chodniki, transportery, jakieś grube rury i pęki kolorowych kabli. Wokół ukryte wśród krzewów stały anteny, specjalne stacje radarowe i centrale szybkiej łączności.
Chodnik, którym szedł Marek, dobiegał do jednej z tych czterech bram. Chłopcu przemknęło przez myśl, że właściwie wykonał to, co sobie postanowił, i mógłby już z podniesionym czołem wrócić do obozowiska. Wciąż jednak brakowało mu jakiegoś przedmiotu, dostatecznie charakterystycznego i wymownego, który przekonałby tamtych, że naprawdę był na terenie Instytutu. A przecież nie zabierze z sobą centrali łączności ani kratownicy podtrzymującej stację radarową.
Po chwili wahania ruszył więc w stronę zamkniętej bramy. Z pewnymi oporami dotknął koniuszkami palców skomplikowanego automatycznego rygla. Gdyby urządzenia były pod prądem, brama zapewne od razu stanęłaby przed nim otworem. Teraz jednak jej ciężkie stalowe skrzydła nawet nie drgnęły.
Cofnął się i zaczął iść wzdłuż ściany do narożnika. Zagrodziły mu drogę krzewy, przez które przedarł się z największym trudem. Za krzewami był chodnik prowadzący do następnego narożnika. Doszedł do niego, stanął i rozejrzał się.
Wokół panowała martwa cisza. Zarośnięte ścieżki i zmatowiałe konstrukcje potwierdzały swoim wyglądem, że na tym ogrodzonym obszarze od przeszło roku nie stanęła stopa człowieka.
Niska budowla także i z tej strony posiadała bramy, z których wybiegały chodniki. W przeciwieństwie do innych, jeden z nich wyglądał jak świeżo wygrabiony. Prowadził w stronę niewielkiego placyku, z którego dalej wiodła bardzo szeroka droga aż do owej wieży w kształcie odwróconego lejka. Teraz ta wieża jakby urosła, ponadto okazało się, że u dołu otacza jej podstawę kilkupiętrowa hala. Na wprost drogi, w ścianie hali widniały wielkie, otwarte na oścież drzwi.
Chłopiec dotarł do placyku i wstąpił na drogę prowadzącą ku otwartej bramie. W tym samym momencie zachwiał się, przez chwilę balansował, usiłując odzyskać równowagę, w dość osobliwej pozycji, bo z zadartymi w górę i rękami, i nogami.
— No!.. — groźną ciszę rozdarł okrzyk, w którym oprócz przestrachu dało się zauważyć także nutkę pretensji do kogoś lub czegoś. Na dobrą sprawę pretensja ta była w pewnej mierze uzasadniona. Jeśli bowiem urządzenia dawnego Instytutu nie miały dopływu energii, to jakim prawem ta szeroka droga zamieniła się nagle w prawdziwy ruchomy chodnik, który ożył akurat w momencie, kiedy dotknęły go stopy chłopca?
Droga płynęła równo, spokojnie i bezszelestnie, niosąc Marka prosto ku drzwiom hali pod lejkowatą wieżą. Zachować zimną krew — powiedział sobie w duchu chłopiec. Przejechawszy kilka metrów w pozycji — co; tu ukrywać — niegodnej badacza starych instytutów, najpierw uklęknął, a potem ostrożnie wstał. W końcu — pomyślał — to tylko zwykły ruchomy chodnik, jakich pełno w każdym mieście. Fakt, że nie powinien był ruszyć, jeśli już jednak ruszył, to nawet lepiej. Wygodniej jechać, aniżeli iść.
Zaraz za bramą, już wewnątrz wielkiej budowli, drogi rozchodziły się. Marek ani się spostrzegł, jak wraz z odnogą ruchomego chodnika wpłynął do wąskiego korytarza, przypominającego tunel. Było tu ciemno i chłodno. Grube ściany przesuwały się w milczeniu, chodnik biegł wciąż głębiej i głębiej, jakby naprawdę, pogrążał się we wnętrzu ponurego, staroświeckiego bunkra.
Na szczęście ta nieprzyjemna jazda nie trwała długo. Za którymś tam zakrętem pojaśniało i otworzył się widok na obszerną halę, pełną jakichś urządzeń, ruchomy chodnik wypłynął na rodzaj owalnego tarasu czy platformy, która górowała nad podłogą o dobre dwa metry. Tutaj chodnik wraz z chłopcem zaczął zataczać łuk, a następnie nie wiedzieć kiedy zmienił się w tarczę, wirującą wokół własnej osi. Marek zrobił jedno kółeczko, drugie… i dopiero wtedy spostrzegł, że nie jest sam. Pod ścianą, obok drzwi, przez które przed chwilą przejechał, stały trzy przerażające postacie. Przypominały trochę zakutych w zbroje rycerzy, ale nie były rycerzami. Ciężkie sześcienne głowy miały przyozdobione wiązkami anten, niby pióropuszami. Marek, który dotychczas całą uwagę skupiał na rozpościerającej się w dole hali, teraz znalazł nowy obiekt zainteresowania. Łatwo to powiedzieć „obiekt zainteresowania”, ale trudno naprawdę zainteresować się jakimkolwiek obiektem, kiedy człowiek kręci się w kółko, stojąc na jakiejś idiotycznej, wirującej tacy. Nawet w tej sytuacji Marek mógł się jednak wystarczająco dobrze przyjrzeć nieruchomym stworom, by otrząsnąć się nagle z głośnym „bar…”, jak ktoś, kogo chwytają dreszcze. A w następnej chwili, z rosnącym przerażeniem spostrzegł, że jeden z potworów, stojący najbliżej wylotu chodnika, poruszył się. Chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle. Ten stwór z całą pewnością mógł być poszukiwanym przez chłopca „dostatecznie charakterystycznym przedmiotem”. Ale zabrać go z sobą? Bagatela! Ciemna sylwetka, zakończona pierzastą głową, zaczęła się zbliżać. Sunęła wolno, nie przejmując się ani trochę tym, że chodnik pod jej ciężkimi, słoniowatymi nogami z uporem tańczy walca. W głowie groźnej postaci rozjarzyły się jakieś światełka.
— Co?… — zdołał bardzo cienko wykrztusić Marek i umilkł. Potwór był już bardzo blisko, a ucieczkę w dalszym ciągu uniemożliwiała wirująca podłoga.
— Co?… — udało się jeszcze raz wybełkotać chłopcu i wtedy przerażające monstrum stanęło.