Выбрать главу

— Człowieku — zabrzmiał skrzypiący, metaliczny głos, który odbił, się głośnym, echem od ścian hali. — Człowieku — zazgrzytał ponownie potwór — czym mogę służyć?…

— Motolotka nie przejdzie pod mostem — powiedział stroskanym głosem Adam.

— Może kajakami? — Lidka odwróciła głowę, niby po to żeby spojrzeć na smukłe łódeczki, przycumowane do pomostu, a w rzeczywistości nie chcąc, aby obecni zauważyli, że jej oczy zasnuły się szklistą mgiełką.

— To na nic — oświadczyła Zula. — Marek jest nieznośny, ale wiosłuje, jakby na przyszły rok miał poprawić rekord świata. Zanim tam przypłyniemy… — nie dokończyła. Właśnie, co się może stać, zanim ktoś dogoni i powstrzyma Marka?

— Choć nie czuję się w stu procentach winny zaczął z namaszczeniem Jacek — to jednak muszę stwierdzić, że bardzo mi przykro…

— Przynajmniej teraz — w głosie Lidki tłumionej łkanie walczyło o lepsze z oburzeniem — mógłbyś dać spokój tej swojej teatralnej pozie…

— Dosyć, dzieci. — ucięła Zula. — O tym, co się stało, możemy pogadać później. Ale sądzę, że jeśli się wszyscy trochę zastanowicie, to rozmowy nie będą potrzebne. Teraz jednak trzeba działać…

— Nie ma rady — westchnął Adam prostując się. — Wezmę pantoplan. Przetnę jezioro i za minutę będę na miejscu.

Nastała cisza. Przybyli tu z miasta ciężkim pojazdem, przystosowanym równie dobrze do podróży naziemnych, morskich, jak i kosmicznych, oczywiście na krótkich trasach. Specjalnie zostawili go jednak na odległej polance, żeby żaden cudowny wytwór cywilizacji nie mącił im swoim widokiem naturalnego krajobrazu i biwakowych warunków, w jakach postanowili spędzić pierwsze tygodnie wakacji. Ba, wyłączyli nawet radio, chcąc odpocząć od wiadomości ze świata.

— Pójdę z tobą — zaproponowała Zula.

— Nie — sprzeciwił się stanowczo Adam. — Ja znam Instytut i wiem, jak uniknąć ewentualnych niebezpieczeństw. Gdybyś mi towarzyszyła, musiałbym jeszcze uważać na ciebie. Poza tym — uśmiechnął się blado — lepiej nie zostawiać naszych pociech bez opieki. Pokazali dzisiaj, do czego są zdolni…

— No wiesz! — oburzyła się Anna, ale ten ton oburzenia w jej głosie wypadł jakoś dziwnie słabo.

— To odprowadzimy cię przynajmniej — powiedziała Lidka. Oczy dziewczyny nadal podejrzanie lśniły w słońcu, z czym zresztą było jej szalenie do twarzy.

— Dobrze — zgodził się tym razem Kapica, stryjeczny wnuk i asystent Kapicy.

Szli przez las w zupełnym milczeniu. Polanka z trzema kolorowymi namiotami, ławeczkami zbitymi z suchych brzozowych gałązek i paleniskiem, obłożonym płaskimi kamieniami została już daleko za nimi. Rozgrzane sosny pachniały żywicą, poszycie roiło się od różnobarwnych kwiatów, dwa czy trzy razy tuż obok nich przeszły nie spiesząc się sarny, ale teraz nikt nie zwracał uwagi na powaby prastarej, żywej puszczy.

Wreszcie drzewa stały się rzadsze i ujrzeli piaszczystą porębę, na której powinien czekać ich wierny pantoplan. Powinien, ale nie czekał.

Adam stanął jak wryty.

— Co się mogło stać? — spytała słabym głosem Zula.

— To na pewno tu.? — bąknęła Anna, chociaż pomyłka była wykluczona.

— Czy ktoś zabrał pantoplan? — powiedziała z niedowierzaniem Lidka. — Przecież to niemożliwe…

— Typowa reakcja — mruknął kwaśno Jacek. — Niemożliwe, ale prawdziwe. Kiedy będę dyrektorem Instytutu, zażądam skreślenia tego wyrazu ze słownika. Gdyby ludzie częściej używali słówka „niemożliwe”, nigdy byśmy…

— Przestań się wreszcie mądrzyć!

— Teraz nie pora na żarty — Lidkę poparła Anna. Jacek umilkł natychmiast. Odruchowo powiódł palcami wzdłuż kantów swoich zielonkawych spodni, które wreszcie zdążyły wyschnąć, po czym założył ręce na plecy i zrobił minę, jakby chciał powiedzieć: jeśli ktoś w ogóle może udzielić odpowiedzi na pytanie, co tutaj zaszło, to ja znam tego kogoś…

I ta mina jednak nie pomogła. Po pierwsze nikt Jacka o nic nie zapytał, a po drugie pantoplanu nie było. Pozostało po nim jedynie charakterystyczne wgniecenie gruntu. Ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć, że w tym miejscu wylegiwało się niesłychanie ciężkie zwierzę kształtu wieloryba.

— Nie wystartował — mruknął Adam, wpatrując się uważnie w ziemię. — Nigdzie nie ma spalenizny po ogniu dyszy napędowych. Ktoś użył naszego superpojazdu jak staroświeckiego samochodu; Popatrzcie — wyprostował się i wskazał odciśnięte ślady, które przypominały koleinę wyżłobioną przez holowany pień drzewa. Ślady te prowadziły ku biegnącej skrajem lasu polnej drodze, gdzie znikały.

Dłuższą chwilę panowała cisza.

— Ach, ten Marek… — westchnął przez nos Jacek.

— Marek?! — oburzyła się Lidka. — Marek by tego nigdy nie zrobił!

— Dlaczego tak myślisz? — spytała z łagodnym wyrzutem Zula.

— Wcale nie myślę — wycofał się pośpiesznie jajogłowy, zapominając przez moment, że przyszły dyrektor Instytutu musi myśleć zawsze. — Tak sobie powiedziałem — wyznał z nie spotykaną u niego szczerością. — Przepraszam….

Znowu zaległo milczenie.

— To byłby pierwszy wypadek kradzieży, z jakim zetknąłem się w życiu — oświadczył wreszcie Adam. — Ale żeby akurat pantoplan i akurat w takiej chwili… kto, do miliona meteorytów, mógł to zrobić?!

Wydawszy ten okrzyk, potoczył dokoła bezradnym wzrokiem. Ale odpowiedzi nie było. Porwać pantoplan mógł tylko obłąkany. A wariaci raczej nie grasują po dziewiczych puszczach, tylko odbywają kurację w szpitalach.

Na polanie zapanowała cisza. Gromadka oszołomionych mieszkańców lasu otoczyła wianuszkiem miejsce, z którego zniknął pojazd, jakby czekali, aż ten wynurzy się nagle spod ziemi i powie ludzkim głosem: a kuku!

Nic takiego jednak nie nastąpiło. Tymczasem czas płynął. Od momentu, w którym kajak Marka zniknął za zielonym cyplem, minęło już dobre pół godziny…

— Człowieku — zaskrzeczał raz jeszcze grobowy głos — czym mogę służyć?

„Człowiek” robił co mógł, żeby zachować równowagę na wirującej tarczy, a równocześnie obracać się „pod prąd” tak, aby mówiącego potwora mieć stale przed sobą. Nic dziwnego, że w tej sytuacji było mu trudno tak od razu wyrazić jakieś sensowne życzenie. Toteż zamiast odpowiedzieć, odchrząknął piskliwie. Przez głowę przebiegło mu w szalonym pośpiechu tysiące myśli. Żadna z nich jednak nie zasługuje na to, żeby ją tutaj przytaczać. I żadna nie pomogła Markowi w odzyskaniu głosu.

Żelazny stwór zatrzymał się jakieś trzy kroki przed chłopcem. W jego głowie nadal żarzyły się dwa jasnoczerwone światełka. Pióropusz nad nią zakołysał się niecierpliwie.

I nagle na Marka spłynęło olśnienie. Wyprostował się dumnie, jak przystało człowiekowi, któremu coś pragnie usłużyć. Przy okazji zapomniał jednak, że człowiek nie jest automatem, potrafiącym chodzić i stać kilka centymetrów nad kołującą podłogą. Toteż dumna postawa chłopca zamieniła się błyskawicznie w pozycję zwaną przez znawców zapasów parterową. I chociaż wiedział już, z kim ma do czynienia, jego głos, kiedy wreszcie wydobył go z siebie, trudno byłoby określić jako godny.

— Przede wszystkim — zapiszczał — zatrzymaj tę podłogę…

— Zrozumiałem — zahuczało w hali. W tej samej chwili Marek poczuł, że stoi na pewnym, nieruchomym gruncie. Podniósł się, nabrał powietrza w płuca i zapytał niż bardziej normalnym tonem:

— Dlaczego chodniki są w ruchu? Kto jest w Instytucie?