Выбрать главу

— Odpowiadam na pierwsze pytanie — zazgrzytał automat. — Chodniki ruszają, kiedy wejdzie na nie człowiek. Na drugie pytanie nie mogę odpowiedzieć. Przepraszam.

Cała człowiecza duma chłopca ulotniła się bez śladu. Nie dość, że wyciął brzydki numer Adamowi i Zuli, to jeszcze tutaj wdepnął tak, że lepiej nie można. Zaraz pojawi się ktoś, kto w tajemnicy nadal przeprowadza eksperymenty w rzekomo opuszczonym Instytucie i przyłapie na gorącym uczynku nieproszonego gościa, który zlekceważył wszystkie ogrodzenia i tablice ostrzegawcze. Gościa w slipach, bosego i, co tu ukrywać, z lekka zbaraniałego.

Niebawem jednak niezbyt miła wizja takiego spotkania ustąpiła miejsca gorszej. Gdyby ktoś pracował w Instytucie, to Adam musiałby o tym wiedzieć. Tak samo profesor Saperda i ojciec, najbliżsi współpracownicy profesora Kapicy, twórcy całego badawczego kompleksu nad Jeziorem Tajemnic. Tymczasem wszyscy oni przyjmując do wiadomości, że dzieci wraz z Zulą i Adamem spędzą w tej okolicy pierwszą część wakacji, mówili zupełnie wyraźnie, że Instytut jest opuszczony. Wtedy właśnie ojciec Marka wyjaśnił, że dawna puszczańska sadyba Instytutu Planet Granicznych zostanie zlikwidowana, jak tylko upłynie dość czasu, by zniknęły zagrożenia związane z tą jakąś szczątkową energią czy szczątkowymi polami, jak się wyraził. Ładna mi szczątkowa energia! Chodniki jeżdżą, wzdłuż sufitu głównej hali płoną równe szeregi lamp, a roboty witają gości pokornym „czym mogę służyć”?… Tylko że ich gotowość do zaspokajania pragnień ludzi kończy się w pewnym punkcie. Na przykład są pytania, na które odmawiają odpowiedzi. Tak nie postępują żadne automaty na Ziemi ani w kosmosie.

Krótko mówiąc, coś tu jest grubo nie w porządku.

— Napiłbym się coli — powiedział dyplomatycznie Marek, żeby zyskać na czasie i raz jeszcze sprawdzić, do jakiego stopnia pozostał dla tych dziwnych robotów posiadających swoje tajemnice istotą, której rozkazy muszą być spełniane natychmiast.

— To chwilę potrwa — zazgrzytał stwór. — Magazyny żywności są zamknięte. Ponadto cola będzie miała półtora roku…

— Czy jest w lodówce? — zainteresował się chłopiec. Dyplomacja swoją drogą, a swoją drogą pragnienie. Jak tylko wymówił słowo „cola”, poczuł, że naprawdę bardzo chce mu się pić. A także, że pomimo panującego we wnętrzu budowli chłodu ściekają mu z czoła strużki potu.

Automat zamiast odpowiedzieć, poruszył antenkami. Sekundę później ożył jeden z dwóch pozostałych przy drzwiach stalowych potworów. Wszedł na chodnik, wbiegający do tunelu i zniknął Markowi z oczu.

— Tak. Z lodówki — przytaknął teraz dopiero pierwszy robot. Chłopiec pomyślał, że w światku tutejszej martwej załogi ten właśnie aparat musi być czymś „lepszym”. Może na przykład pełni funkcję zarządzającego domem?

Podkuchenny wysłany po colę wrócił szybciej, niż można się było spodziewać. Chłopiec z pewnym ociąganiem wyjął z jego kleszczowatych uchwytów otwartą butelkę, pokrytą apetyczną rosą. Następnie cofnął się o krok i poczekał, aż automat wróci na swoje miejsce pod ścianę. Dopiero wtedy przytknął butelkę do ust i pociągnął tęgi łyk.

Półtoraroczna cola nie straciła nic ze swojego smaku. Instytut musiał być zaopatrzony w znakomite lodówki; Nic dziwnego. Przechowywano w nich zapewne nie tylko napoje orzeźwiające.

Nie jest tak źle — podsumował w duchu Marek. Słuchają. Mają swoje sekrety, ale słuchają. Zobaczymy, co będzie dalej.

Odstawił opróżnioną butelkę na podłogę, przybrał poważny wyraz twarzy i powiedział:

— Teraz chciałbym zwiedzić halę — wskazał oczami rozpościerające się poniżej tarasu rozległe wnętrze.:

— Zwiedzić halę — powtórzył posłusznie automat. — Zrozumiałem. — Antenki na bryłowatej głowie robota zadrgały znowu i natychmiast część balustrady opasującej pomost opadła. Z dołu wynurzyły się stalowe schodki.

— Pójdziesz ze mną? — spytał raczej, niż rozkazał chłopiec.

— Przepraszam. Nie jestem wyposażony w generatory zmiennych pól grawitacyjnych. Nie mogę zejść na dół…

— To zostań tutaj — powiedział szybko Marek, niezbyt zmartwiony faktem, że uwolni się od bądź co bądź dość ponurego towarzystwa. Przez moment — ale tylko przez moment — zaświtało mu, że on sam także nie jest wyposażony w te jakieś generatory… czego to? A, mniejsza z tym. Człowiek nie jest w końcu automatem, żeby go wyposażać w coś takiego jak generatory. A tam, na dole, z całą pewnością znajdzie w końcu jakiś przedmiot, który będzie mógł zabrać do obozowiska na dowód, że dotarł tam, gdzie zapowiedział. Weźmie to coś i wróci, nie czekając na pojawienie się tajemniczej osoby czy osób gospodarujących w nieczynnym jakoby Instytucie. A może naukowcy zostawili tutaj żywego dozorcę, który po prostu tylko pilnuje, żeby ta jakaś „szczątkowa energia” rozładowała się spokojnie i bez śladu? Może obecność kogoś takiego wydawała się Adamowi i ojcu czymś tak naturalnym i nieważnym, że nie wspomnieli o niej, mówiąc o opuszczonym Instytucie. W takim razie byłoby czymś naturalnym, że samotny dozorca zostawił sobie do pomocy trzy automaty i utrzymywał w ruchu przynajmniej jeden chodnik.

Uspokojony tą myślą chłopiec odwrócił się i powoli zszedł po niezbyt stromych schodkach.

Hala była naprawdę wielka. Wzdłuż ścian ciągnęły się rzędy jakichś pulpitów wyposażonych w większe i mniejsze ekrany oraz niesłychane ilości różnokolorowych guziczków. Bliżej środka ustawiono większe urządzenia o najdziwniejszych kształtach. Niektóre wypuszczały z siebie pęki barwnych przewodów, inne ukazywały za szklanymi pokrywami gąszcz przekaźników, tablic, kółeczek, drucików i przeróżnych miniaturowych mechanizmów.

Marek szedł śmiało, rozglądając się ciekawie, aż dotarł do centralnego punktu hali. Urządzenia rozstępowały się tutaj, pozostawiając duży krąg wolnej podłogi, wyścielonej jakąś elastyczną masą. Na obrzeżu tego kręgu leżały rozrzucone bezładnie żółte bryły, przypominające pomarańcze. Chłopiec pomyślał, że znalazł to, czego szukał, i podbiegł do najbliższej kuli, żeby ją podnieść. Jednak osobliwa pomarańcza nawet nie drgnęła. Marek zebrał wszystkie siły i — ponowił próbę. Pomógł sobie nawet cichym: „ej… rup!” — ale i to nie pomogło. Kulista bryła była albo niesamowicie ciężka albo przymocowana w jakiś sposób do podłogi. Dziwne.

Chłopiec westchnął. Po krótkim namyśle postanowił jeszcze raz spróbować szczęścia i ruszył ku innej pomarańczy. Jednak zaledwie zrobił pierwszy krok, poczuł, że staje się lżejszy. Odwrócił się błyskawicznie, przekonamy, że to pozostawione na galeryjce automaty płatają mu jakieś głupie figle, ale ich mroczne sylwetki niezmiennie trwały na swoich miejscach, podczas gdy on był już nie tylko lżejszy, ale zupełnie lekki. Doznawał takiego uczucia, jakie bywa udziałem kosmonautów, lądujących na asteroidach, gdzie siła przyciągania jest tak niewielka, że wystarczy zrobić jeden bardziej energiczny krok, aby w samym skafandrze ulecieć w Kosmos. Rzecz tylko w tym, że Marek nie znajdował się akurat na asteroidach, tylko na starej, zacnej Ziemi. A mimo to czuł, że jego stopy powoli, ale nieodwołalnie odrywają się od podłogi.

— Hej!!! — krzyknął głośno. To „hej!” mogło oznaczać różne rzeczy. Zaskoczenie, oburzenie, apel do miejscowego komputera, który powinien przecież czuwać, skoro urządzenia Instytutu były w ruchu, wreszcie wezwanie automatów. W rzeczywistości wyrażało jeszcze coś innego, coś dobrze znanego każdemu, komu po obejrzeniu filmu grozy wydaje się, dajmy na to, że w kącie ciemnego pokoju stoi jakaś postać.

Cokolwiek by zresztą to „hej” oznaczało, pozostało i tak bez odpowiedzi. Bo przecież trudno uznać za odpowiedź jakiś niewyraźny, metaliczny odgłos, który dobiegł z tarasu, to znaczy platforemki, gdzie ruchomy chodnik zmieniał się w karuzelę. Mimo to chłopiec uczepił się tego dźwięku jak tonący brzytwy, choć o jakimkolwiek tonięciu nie mogło być mowy. Przeciwnie, końce palców jego stóp straciły już kontakt z podłogą, a on sam unosił się powolutku coraz wyżej… wyżej…