Powiedzenie, że Marek „uczepił się” tego dźwięku, który wziął za odzew na swoje „hej”, należy traktować z pewną rezerwą. Istnieje bowiem prawdopodobieństwo, że dialogi jaki teraz nastąpił, odbył się bardziej w jego wyobraźni aniżeli naprawdę.
Marek: Hej!
Głos: Hżżżż…
Marek: Na pomoc! Lecę w górę!
Głos: Nic nie mogę zrobić. Przecież mówiłem, że nie jestem wyposażony w generatory zmiennych pól grawitacyjnych. Dostałeś się, człowieku, w pole ujemne. Nie pójdę tam, gdzie jesteś. Nie pozwala mi na to instynkt samozachowawczy, jaki wbudowano w moje obwody.
Marek (z pretensją i rozpaczą): Automaty powinny ostrzegać ludzi przed niebezpieczeństwem! Dlaczego nie powiedziałeś, że ja także nie jestem wyposażony w… wyposażony…
Głos (uprzejmie): …w generatory? Człowiek, który przybywa do Instytutu Planet Granicznych nie potrzebuje takich informacji od automatów. Nie mamy w programie.
Marek: Ale ja… ja…
Dialog się urwał. Nawet w tej tragicznej sytuacji chłopcu nie mogło bowiem przejść przez gardło, że on, chociaż bądź co bądź człowiek, przybył do Instytutu nie tylko bez tych jakichś generatorów, ale na domiar złego nie wyposażony w najprostsze informacje. Zresztą dalsza konwersacja z automatami, prawdziwa czy wyimaginowana, i tak byłaby bezcelowa. Już to ostatnie „ja…” zabrzmiało jakoś dziwnie głucho. Marek z przerażeniem zdał sobie sprawę, że znajduje się we wnętrzu szerokiej, pionowej rury. Odruchowo zadarł głowę do góry i spostrzegł nad sobą błękit nieba. Rura rozszerzała się, ale nie była nakryta żadnym dachem. Chłopiec, tak niespodziewanie przemieniony w balonik, wypełniony lekkim gazem, wędrował prosto w niebo środkiem owej wielkiej wieży, przypominającej odwrócony lejek!
Oczyszczony z urządzeń krąg, gdzie leżały ciężkie „pomarańcze” znajdował się widać dokładnie u podstawy wieży. Ale kto mógł przewidzieć, że ten monstrualnych rozmiarów lejek, to jakaś niesamowita wyrzutnia, wysyłająca w niebo ludzi i automaty nie wyposażone w generatory zmiennych pól grawitacyjnych?!
— Hej!! — zabrzmiał jeszcze jeden słaby okrzyk, który wieża, niby ogromna tuba, skierowała ku bezkresnemu błękitowi i niewidocznym w świetle dnia gwiazdom. Tym razem na rozpaczliwe wołanie człowieka nie odpowiedział już żaden głos. Natomiast sam człowiek wznosił się coraz szybciej. Gładkie jak szkło ściany wieży uciekały chyżo w dół, jeszcze kilka, może kilkanaście sekund, a chłopiec przemknie obok górnej krawędzi lejka i wypryśnie w przestworza.
Marek przestał krzyczeć. Zaczął za to myśleć. Późno, bo późno, ale czy wszyscy potrafiliby w jego położeniu od razu uruchomić szare komórki?
Przede wszystkim — powiedział sobie — skoro szybuję w powietrzu jak najlżejszy puszek, to znalazłem się jakimś cudem w stanie nieważkości. A przecież jest to stan doskonale znany wszystkim pilotom próżni. Bo chociaż nie ma już rakiet pozbawionych sztucznej grawitacji, to jednak kursy pilotażu obejmują naukę zachowania się w nieważkości. Ja zaś posiadam dyplom pilota pierwszego stopnia. Co z tego wynika? Że powinienem pływać…
Jak postanowił, tak zrobił. Najpierw udało mu się przybrać pozycję poziomą, po czym zaczął bardzo ostrożnie i powoli wykonywać ruchy pływaka. Nie ulega wątpliwości, że cwałujące dotąd w szalonym pędzie myśli chłopca w sam czas wróciły na swoje miejsce i, co ważniejsze, zaczęły się układać w jako tako logiczne konstrukcje. Był już wysoko. Górna krawędź wieży znajdowała się najwyżej dwa metry nad nim. Tyle że wznosił się nadal środkiem szerokiego w tym miejscu lejka, którego obrzeże było już dość daleko. Jeżeli nie zdąży „dopłynąć” do krawędzi, zanim na dobre opuści wnętrze tej idiotycznej tuby, pozostanie mu tylko bezpowrotna droga ku błękitowi nieba.
Wykonał dwa energiczniejsze wymachy ramion. Zadanie ułatwił mu fakt, że szybował teraz trochę wolniej, jakby te siły, które oderwały go od ziemi zaczynały powoli słabnąć. Jeszcze kilka ruchów. Teraz zobaczył, że krawędź wieży wygina się na zewnątrz, tworząc coś na kształt kołnierza, przypominającego trochę wywinięty brzeg popielniczki.
Zagarnął nogami powietrze, dosięgnął tego kołnierza i mocno zacisnął na nim palce. Udało się. Udało… Zagięcie na krawędzi dawało pewny i wygodny uchwyt. Pod wpływem radości z odniesionego zwycięstwa Marek zapomniał, że jego nogi nadal wędrują w górę, co sprawiło, że przeobraził się w rozdwojoną chorągiewkę, powiewającą z najwyższego punktu, opuszczonego, ale wciąż groźnego dla ludzi Instytutu. Niebawem jednak chorągiewka została wciągnięta, a chłopiec położył się na wewnętrznej ścianie wieży, korzystając z jej pochyłości.
Chwilę odpoczywał, po czym ponownie uruchomił szare komórki. Przestał wzlatywać w niebo. Dobrze. Teraz wypadałoby wrócić na ziemię. Cóż, kiedy ona znalazła się piekielnie daleko. Mógł przerzucić ciało przez obrzeże wieży, ale wtedy pozostałaby mu pionowa droga w dół, na płaski dach hali, rozpościerający się dobre piętnaście metrów niżej. A skąd niby miał mieć pewność, że na zewnątrz lejka także będzie ważył mniej niż piórko?
Kiedy tak leżał, a raczej wisiał, szukając wyjścia z niezwykłej powietrznej pułapki, z dołu dobiegły nagle odgłosy jakiegoś gwałtownego szurania. Marek błyskawicznie podciągnął się na rękach, wysunął głowę ponad krawędź wieży i zobaczył jakąś niewyraźną postać, przedzierającą się przez zarośla. Raz i drugi mignęły wśród gęstej zieleni rękawy niebieskiej koszuli.
A więc stało się — westchnął w duchu chłopiec. — Zaraz będzie awantura…
Tym razem jednak perspektywa spotkania z dozorcą czy kimś, kto gospodarzył w nieczynnym Instytucie, nie wydała się Markowi zbyt odstraszająca. Z dwojga złego lepsza awantura niż udawanie żelaznego koguta na starożytnym ratuszu. Uniósł się jeszcze trochę wyżej i spojrzał z nadzieją na dół.
Nieznajomy najwidoczniej wybiegł z lasu, otaczającego zabudowania i teraz zmierzał w stronę głównej hali. Ciekawe, dlaczego wybrał drogę przez największy gąszcz, zamiast iść ścieżką, ale to w końcu jego sprawa. W każdym razie śpieszył się bardzo, o czym wymownie świadczyły odgłosy gwałtownej szarpaniny, zmieszane z trzaskiem łamanych gałązek.
— Hop, hop! — zawołał Marek, próbując przybrać możliwie najbardziej niewinny wyraz twarzy.
Przybysz znieruchomiał. Nastała zupełna cisza. Między dwoma rozrośniętymi ostrokrzewami widać było skrawek niebieskiego materiału.
— Tutaj jestem! — krzyknął chłopiec. — Niech mi pan pomoże zejść!
Nieznajomy nie poruszył się ani nie odpowiedział. Twarz Marka zaczęła się, powoli wydłużać. Przeszło mu przez myśl, że może tam w zaroślach z niewiadomego powodu przyczaił się jeszcze jeden tutejszy robot. W tym momencie jednak przybysz wreszcie ożył. Gałęzie rozchyliły się nieco i wyjrzało zza nich oblicze…
Mężczyzna miał bujne, szpakowate włosy, teraz okrutnie rozczochrane. Jego szczupła, podłużna twarz odcinała się od zieleni niezwykłą bladością. Niebieska koszula nosząca wyraźne ślady walki z ostrokrzewami była rozchełstana, a jej przednia część zwisała żałośnie wzdłuż niebieskich jak ona sama spodni.
— Profesor… — zaczął szeptem Marek i nie mógł powiedzieć nic więcej.