Выбрать главу

Robert Sheckley

Prototyp

Lądowanie wypadło prawie katastrofalnie. Bentley zdawał sobie sprawę, że to wielki ciężar na jego plecach miał wpływ na koordynację ruchów, ale do ostatniego momentu, kiedy nacisnął nieodpowiedni guzik, nie przypuszczał, że będzie aż tak źle. Statek zaczął spadać jak kamień. Bentley wyrównał dosłownie w ostatniej chwili, wypalając czarną dziurę w miejscu, nad którym lądował. W chwili zetknięcia z ziemią statkiem zakołysało jakby wstrząsnęły nim dreszcze i dopiero po jakimś czasie zatrzymał się.

Bentley dokonał pierwszego lądowania na Tels IV.

Gdy to się już stało, natychmiast nalał sobie dobrą porcję szkockiej w celach zdrowotnych.

Potem włączył radio. Słuchawkę miał w uchu, co powodowało ciągłe swędzenie, a mikrofon był chirurgicznie zamocowany w jego krtani. Przenośny kosmiczny odbiornik nastawiał się automatycznie. Na szczęście, bo Bentley nie miał zielonego pojęcia, jak go precyzyjnie dostroić przy tak ogromnej odległości.

— Wszystko w porządku — powiedział do profesora Sliggerta przez radio. — To planeta ziemiopodobna, jak wykazywały wcześniejsze badania. Statek jest nie uszkodzony. A ja szczęśliwie donoszę, że nie złamałem karku w czasie lądowania.

— Oczywiście, że nie złamałeś — odparł Sliggert cichym, pozbawionym emocji głosem. — A jak Protec? Co z nim? Czy już się do niego przyzwyczaiłeś?

— Nie — powiedział Bentley — nadal czuję, jakby mi na plecach siedziała wielka małpa.

— Cóż, niedługo przestanie ci przeszkadzać — zapewnił go Sliggert. — Instytut przekazuje swoje gratulacje, a rząd chyba szykuje dla ciebie jakiś medal. Pamiętaj, że najważniejszą obecnie sprawą jest zaprzyjaźnienie się z tubylcami i, jeśli to możliwe, zawarcie jakiegokolwiek porozumienia handlowego. Jakiegokolwiek. To ma być precedens. Ta planeta jest nam potrzebna, Bentley.

— Wiem.

— Powodzenia. Informuj w miarę możliwości.

— Dobrze — obiecał Bentley i wyłączył się.

Spróbował wstać, ale za pierwszym razem nie udało mu się.

Na szczęście, dzięki uchwytom nad deską kontrolną, jakoś przeszedł do pionu. Przy tej okazji zdał sobie sprawę z ceny, jaką płaci się za sflaczałe mięśnie. Żałował, że w czasie długiej podróży nie przykładał się uczciwiej do ćwiczeń.

Bentley był wysokim, postawnym człowiekiem, dobrze i solidnie zbudowanym. Na Ziemi ważył około stu kilogramów i poruszał się z gracją atlety. Ale od chwili startu miał na sobie dodatkowy ciężar. Prawie czterdzieści kilogramów na stałe przymocowane do pleców. W tych warunkach jego ruchy przypominały starego słonia w zbyt ciasnych pantoflach.

Teraz poruszył ramionami pod szerokimi plastykowymi szelkami, skrzywił się i ruszył do wyjścia. W oddali, jakieś pół mili od statku, widział wieś — niewielkie, brązowe plamy na horyzoncie. Na równinie rozróżniał jakieś poruszające się kropki. Najwidoczniej wieśniacy zdecydowali się sprawdzić, co za dziwny obiekt, ziejący ogniem i wydający tajemnicze dźwięki, spadł z nieba.

— Niezłe przedstawienie — powiedział Bentley do siebie.

Gdyby obcy nie wykazali żadnego zainteresowania, kontakt byłby utrudniony. Instytut Eksploracji Międzygwiezdnych rozpatrywał również taką sytuację, ale nie znaleziono żadnego rozwiązania. Dlatego też skreślono ją z listy możliwości.

Wieśniacy byli coraz bliżej. Bentley uznał, że czas, by się przygotować na ich spotkanie. Otworzył szafkę i wyjął automatycznego tłumacza, którego z pewnym trudem przymocował na piersi. Do jednego z ud przytroczył kanister z wodą, na drugim umieścił kontenerek ze skoncentrowaną żywnością. Do brzucha przymocował potrzebne narzędzia. Radio znalazło swe miejsce na jednej z łydek, zaś apteczka pierwszej pomocy na drugiej.

Tak wyekwipowany Bentley miał na sobie ponad siedemdziesiąt kilogramów sprzętu, z czego każdy gram uznano za niezbędny do przeżycia w kosmosie.

Fakt, że zamiast chodzić praktycznie, słaniał się na nogach, uznano za nieistotny.

W tym czasie tubylcy zdążyli podejść do statku. Zebrali się wokół wymieniając z lekceważeniem jakieś uwagi. Były to istoty dwunożne, o krótkich, grubych ogonach i rysach przypominających zjawy ze straszliwych koszmarów sennych. Ich ciała były koloru jaskrawopomarańczowego.

Bentley zdążył również zauważyć, że są uzbrojeni.

Dostrzegł noże, włócznie, lance, kamienne młoty i siekiery.

Na widok broni uśmiech zadowolenia przemknął mu po twarzy. Usprawiedliwiała ona czterdzieści dodatkowych kilogramów, które nosił na swych barkach od chwili opuszczenia Ziemi.

Nieważny był zresztą rodzaj uzbrojenia tubylców, mogli dysponować nawet bombą atomową — i tak nie byli w stanie mu zagrozić.

To właśnie uświadomił mu jeszcze na Ziemi profesor Sliggert, szef Instytutu i wynalazca Proteca.

Bentley otworzył właz. Telianom wyrwały się okrzyki zdumienia. Automatyczny tłumacz po paru sekundach niepewności przełożył je:

— Och! Ach! Jakie to dziwne! Niewiarygodne! Śmieszne!

Nadzwyczaj niewłaściwe!

Bentley zszedł po drabince, usiłując ostrożnie balansować swymi dodatkowymi kilogramami. Tubylcy otoczyli go półkolem, broń trzymali w pogotowiu.

Zbliżył się do nich. Odsunęli się. Z miłym uśmiechem zaczął:

— Przybyłem jako przyjaciel.

Aparat wyszczekał kilka chrapliwych dźwięków w języku Telian.

Chyba mu nie uwierzyli. Włócznie nadal były gotowe do ataku, a jeden z Telian, najpotężniejszy i noszący wielobarwne przybranie na głowie, trzymał topór przygotowany do walki.

Bentley poczuł, że oblatuje go strach. Nie byli w stanie go zranić. To jasne. Póki miał na sobie Proteca, nic nie mogli mu zrobić. Nic! Profesor Sliggert był tego więcej niż pewien.

Przed startem profesor Sliggert założył mu Proteca na plecy, zamocował rzemienie i odszedł parę kroków, by podziwiać swe dzieło:

— Doskonale — oznajmił z dumą.

Bentley ugiął się pod ciężarem.

— Troszkę przyciężkie.

— No cóż — odrzekł Sliggert — to dopiero prototyp.

Zrobiłem wszystko, by zmniejszyć jego wagę, wykorzystałem tranzystory, lekkie stopy, drukowane obwody, miniaturowe komponenty o pełnej mocy. Niestety, wszystkie prototypy są z reguły duże.

— Chyba mógł pan to nieco usprawnić — zaprotestował Bentley, próbując odwrócić się.

— Usprawnienia zostawmy na później. Teraz najważniejsza jest maksymalna wielofunkcyjność, a dopiero potem — wygoda. Tak zawsze było i tak będzie. Weźmy na przykład maszynę do pisania. Obecnie jest to jedynie klawiatura płaska jak deska. A prototyp… Albo taki aparat słuchowy, który tracił zbędny ciężar dopiero w kolejnych fazach rozwoju. No i automatyczny tłumacz. Początkowo był to masywny, skomplikowany kalkulator elektroniczny ważący kilka ton.

— W porządku — przerwał mu Bentley. — Jeśli nic lepszego nie może pan wymyślić, to w porządku. A jak można się tego pozbyć?

Profesor Sliggert uśmiechnął się.

Bentley sięgnął ręką do tyłu, ale nie potrafił znaleźć klamry. Pociągnął za szelki, ale nie udało mu się ich rozpiąć. Poczuł, jakby się znalazł nowym i cholernie skutecznym kaftanie bezpieczeństwa.

— Profesorze, jak się z tego wydostać?

— Nie zamierzam ci powiedzieć.

— Co?

— Protec jest niewygodny, prawda? — zapytał Sliggert. — Wolałbyś go nie nosić?

— Ma pan cholerną rację.

— Oczywiście. Czy wiesz, że w czasie wojny, na polu bitwy żołnierze porzucają ekwipunek, ponieważ jest ciężki lub niewygodny? Ale my nie możemy pozwolić sobie na ryzyko w twoim przypadku. Wyruszasz na obcą planetę, Bentley. Będziesz wystawiony na zupełnie nieznane niebezpieczeństwa.